POLSKA I ŚWIAT:

(Nie)Kompetentni. Z czym mierzą się mamy

Siedziałyśmy w jej mieszkaniu. Wszędzie unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy. W tle słychać było cicho grający telewizor. Włączyłam dyktafon, otworzyłam notatnik…

Kiedy dowiedziała się pani o tym, że coś jest nie tak?

– Dopiero po urodzeniu dziecka. Na USG w czasie ciąży nic nie było widać. Najprawdopodobniej córka pępowinę podłożyła sobie pod nogę i tak leżała w łonie.

Jak szybko podjęto decyzję o leczeniu córki?

– Po tygodniu od urodzenia lekarze stwierdzili, że trzeba będzie założyć gips. Miał być zmieniany co tydzień, ale nie było lekarza, który mógłby to zrobić, więc został zmieniony dopiero po miesiącu. Niestety, lekarz zamiast ustawić stopę, zaczął ustawiać kolano. Gipsownik, który to widział,  powiedział: „Panie doktorze, co pan robi? Pan nastawia kolano, a nie stopę”. Ja nie widziałam, jak on to ustawiał, ale słyszałam ich rozmowę. Dopiero potem lekarz nastawił to, co trzeba było, założyli gips i wróciłyśmy z córką do domu.

A po tym, jak już w końcu po miesiącu dziecko miało nowy gips, co jaki czas był on zmieniany?

– Wtedy już zmieniali co tydzień. Po jakimś czasie, jak przyszła do mnie położna, powiedziała mi, że przyjeżdża do nas profesor z większego miasta. Poszłam do niego, ale dowiedziałam się, że tutaj nic nie może z tym zrobić, bo nie ma gipsownika, ale dał nam wizytówkę do szpitala, w którym pracuje. Nie minął nawet tydzień, a już jechałam do niego z córką. Nie było czasu, trzeba było działać jak najszybciej.

Jaka była reakcja lekarza, gdy zobaczył stan nogi pani córki?

– Złapał się za głowę. Zapytał, skąd my jesteśmy, jak usłyszał odpowiedź, tylko pokiwał głową. No i zaczęli ustawiać tę stopę. Trwało to może trzy miesiące, ale w końcu profesor stwierdził, że to nic nie da, że niezbędna będzie operacja.

Czyli przez te trzy miesiące cyklicznie jeździła pani do Łodzi?

– Tak. Jeździłyśmy tam, rozcinali gips, lekarz ustawiał nogę, zakładali nowy i wracałyśmy do domu. Na ten gips trzeba było bardzo uważać, bo był rozpuszczalny. Córkę musiały kąpać dwie osoby.

To nastawianie nóżki było bolesne?

– Bardzo. Ona tak płakała, tak krzyczała, aż się sina robiła od tego płaczu. Przecież była taka malutka. Ja płakałam razem z nią.

Kiedy nastąpiła operacja?

– Córka miała wtedy 9 miesięcy. Po operacji trzeba było leżeć w szpitalu przez miesiąc. Ja byłam w szpitalnym hotelu. Tam spałam, a od rana do późnego wieczora siedziałam przy córce.

I po miesiącu mogła pani już zabrać córkę do domu?

– Tak, później już pojechałyśmy na ściągnięcie szwów, bo noga po operacji była wkładana w szynę. Po ściągnięciu szwów wszystko było dobrze, nie było żadnych komplikacji. Od profesora dowiedziałam się też, że dziecku należą się darmowe buty ortopedyczne, czego w naszym mieście nikt nam nie powiedział.

Czyli, gdyby nie profesor, musiałaby Pani kupić córce specjalne buty?

– Tak. A to były bardzo drogie buty. Profesor powiedział nam, gdzie jest sklep, który produkuje takie buty i stamtąd je wzięliśmy. Dowiedziałam się też, że należą mi się pieniądze na leczenie córki, tzw. pielęgnacyjne. U nas nikt mi o tym nie powiedział.

Czy córka była rehabilitowana po operacji?

– Nie. Jedynie musiała chodzić w tych ortopedycznych butach. Chodziła w nich do roku. Specjalnie wzięłam większe, żeby były na dłużej. Później kupowałam córce buty z usztywnianym tyłem.

Dziecko odczuwało dyskomfort podczas tego pierwszego roku?

– Na pewno, jednak robiłam wszystko, by ułatwić jej prawidłowy rozwój. Miała chodak, gdzie bez problemu poruszała się z gipsem na nóżce. Często śmiałam się, że mimo utrudnienia zawsze była pierwsza przy drzwiach, kiedy ktoś nas odwiedzał.

Czy lekarz, który nie do końca pomógł Pani córce, poczuwał się w ogóle do winy? Zostały mu przedstawione jakiekolwiek zarzuty?

– Nie, nie usłyszałam nawet słowa „przepraszam”. W ogóle służba zdrowia w mieście nie czuła się winna. Na miejscu powinien być ortopeda, a nie było. Córka miesiąc chodziła w jednym gipsie, gdzie to była po prostu paranoja. Przecież małemu dziecku się wszystko rozwija. Nie tak, jak u dorosłego człowieka. Tam się wszystko dopiero kształtuje.

Próbowała Pani zgłaszać gdzieś ten błąd lekarski?

– Nieraz o tym myślałam. Jednak wiedziałam, że sąd by mi nie pomógł. Tacy ludzie mogą sobie zapewnić najlepszą możliwą obronę. Mnie na drogich prawników nie było stać. Zresztą sprawa ciągnęłaby się w nieskończoność, a razem z córką chciałyśmy mieć spokojne, normalne życie.

A jak to wygląda teraz? Czy córka ma jakieś defekty, utrudnienia?

– Na szczęście nie. Ma tylko jedną stopę trochę mniejszą i szczuplejszą od drugiej, ale nic poza tym. No i wiadomo, została jej blizna, której, na szczęście, nie widać aż tak bardzo.

Czy po całym zdarzeniu widziała pani jeszcze tego lekarza?

– Niestety tak. Akurat siedziałam z córką w poczekalni u ortodonty. Mimo że minęło tyle lat, od razu go rozpoznałam.

Powiedziała pani córce, że to on?

– Tak, dlaczego miałam tego nie zrobić? Miała prawo wiedzieć.

Jak zareagowała?

– Spokojnie. Ale później, w domu, powiedziała mi, że dziwnie się poczuła. Wiedziała, że nie było szans, żeby ją poznał, ale gdzieś w głębi serca miała nadzieję, że ją rozpozna. Że przeprosi, okaże skruchę albo chociaż najzwyczajniej w świecie zrobi mu się głupio.

Nadal ma pani żal do tego człowieka?

– Oczywiście, że tak. Powinno się brać odpowiedzialność za swoje czyny. Ten człowiek tego nie zrobił. Naraził moją córkę na kalectwo. To przez niego i służbę zdrowia w naszym mieście moje dziecko musiało tak bardzo cierpieć. Na szczęście tego nie pamięta.

Ale pani pamięta.

– Tak. I nigdy nie zapomnę. Ale matka, która kocha swoje dziecko, zrobi wszystko, naprawdę wszystko, żeby jej dziecko było zdrowe i szczęśliwe.

Z panią Żanetą rozmawiała Patrycja Jeleńczak

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00