Pierwszy zwiastun „Endgame” w postaci „Head Crusher” pokazał się na myspace grupy jakiś czas temu. Utrzymany w konwencji starego dobrego Megadeth z przełomu lat ’80 i ’90 robił niezłe wrażenie, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, więc z zachwytami wolałem wstrzymać się do momentu premiery krążka.
Kiedy z głośników mojej wieży poleciały dźwięki otwierającego płytę instrumentalnego „Dialectic Chaos”, z miejsca chciałem wskoczyć na stół i robić tzw. „air-guitar” machając przy tym banią! Stwierdziłem jednak: „spokojnie, to mogą być miłe złego początki” i grzecznie czekałem na rozwój wydarzeń. Teraz już wiem: Rudy powrócił!!! Następny w kolejności „The Day We Fight!” powoduje, że poziom adrenaliny skacze nam niemiłosiernie i faktycznie wprawia nas w bojowy nastrój. „44 Minutes” zaczyna się bardzo niewinnie, ale to, co dzieje się w nim później bardzo ciężko określić takim przymiotnikiem. Zmiany tempa, miażdżące riffy i świdrujące, acz melodyjne solówki wykonywane na przemian przez Mustaine’a i Chrisa Brodericka.
Cała płyta jest utrzymana w dosyć różnorodnym klimacie jeśli chodzi o tempa. W każdym kawałku dzieje się bardzo dużo, a z 11 utworów, które ją wypełniają, oprócz wspomnianych ś wcześniej można wyróżnić jeszcze taki „1,320”, którego otwierający riff spokojnie mógłby się znaleźć na „Killing Is My Bussiness…” albo „Peace Sells…”. Świetnie wypada „Bodies” brzmiący prawie jak kontynuacja „Symphony Of Destruction” oraz utwór tytułowy hulający jak Megadeth sprzed dwudziestu lat.
„Endgame” generalnie można określić jako kombinacja wszystkiego, co było najlepsze w pierwszych płytach Rudego i spółki oraz klimatu znanego z jego albumów z początku lat ’90. Solidna thrashowa jazda trwająca przez cały album (może prawie, bo jednak numer „The Hardest Part of Letting Go…Sealed With a Kiss” jest quasi balladą) stawia w zakłopotaniu złośliwców, którzy twierdzili, że kolor włosów Dave’a Mustaine’a oznacza, że jego metalowa głowa pokryła się rdzą.
Autor: Michał Cierniak