KSIĄŻKA:

„Maskarada” – część I

I

Jestem gwiazdą i niewątpliwie powód ten w zupełności wystarczy, abym każdego dnia prał się po mordzie, widząc w lśniących taflach wystaw swą wymiętą, poznaczoną sińcami twarz. Jestem gwiazdą i jak każda gwiazda mam swoje słabości. Największą z nich, moi mili, jest sława. To właśnie ona konsekwentnie, z dnia na dzień, wtłacza mnie w coraz większy banał. Sława to rozentuzjazmowane spojrzenia kwiaciarek, obserwujących z nabożną czcią dłoń, wręczającą im skrawek podpisanego papieru. Sława to utrzymane w nazbyt drażliwych rejestrach westchnienia kłębiących się po drugiej stronie ulicy małolat. Sława to wreszcie ciepła wódka, sączona samotnie w najciemniejszych zakamarkach łazienki. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko kwiaciarkom, małolatom i ciepłej wódce, jednak od dłuższego czasu nie mogę pozbyć się przytłaczającego poczucia przesytu. I tak oto każda kolejna kwiaciarka zdaje się być jeszcze bardziej rozentuzjazmowana od swej poprzedniczki, westchnienia pryszczatych małolat jeszcze bardziej mdlące w swej pozornej nieśmiałości, zaś ciemność łazienek jeszcze bardziej gęsta od ostrej wódczanej woni.

Jak już wspomniałem, jestem gwiazdą. I to taką najlepszego sortu. Uwielbiam stroić miny, patrzeć z wyższością na wszystko i wszystkich, wygłaszać mowy pochwalne na cześć swojego cynizmu i wyrachowania. Odwaliło mi i myślę, że mogę wszystko. Jestem gwiazdą. Taką, która każdej nocy niezmiennie spada w objęcia tych samych zadymionych spelun. Taką, która osusza niekończące się rzędy kieliszków o wyszczerbionych krawędziach. Taką wreszcie, która upodlona zwierzęcą rozkoszą usypia w udach bezimiennych kurew o zmęczonych oczach.

Jestem święcie przekonany, że każdy smutnooki artysta rozpoczyna swą konfesję w ten sam pieczołowicie wypracowany sposób – od wyrazów pogardy do otaczającego świata. Niezbyt to wyszukany zabieg, a jednak gwarantujący przyzwoitą sprzedaż w czasach, gdy modne są zarówno intymne zwierzenia celebrytów, jak i powszechna mizantropia. Zmieszanie tych składników to gwarancja nader efektownych fajerwerków. Te zapiski z pewnością także ujrzą światło dzienne – za moją zgodą, czy bez. W dżungli liczy się spryt, a mi odjebało dokumentnie i mogę pisać o wszystkim, co chcę.

Zamysł pretensjonalnej gwiazdorskiej spowiedzi powinien zostać poczęty w gęstej atmosferze smętnego baru, lepkiego od strug alkoholu i duszącego się w kłębach papierosowego dymu. Moja obecność „Pod Klepsydrą” nie powinna zatem dziwić tej nocy. Gwoli ścisłości nie powinna dziwić już od kilku długich miesięcy. Status stałego bywalca zobowiązuje do skrupulatnych odwiedzin ulubionego przybytku i zawierania bliższych znajomości z innymi stałymi bywalcami przy butelce whisky (którą połowa z nich widziała dotychczas jedynie za wystawowym szkłem). Poza tym wprost uwielbiam przejmujący stan wzajemnego zrozumienia i zgodności, objawiający się najczęściej pełną aprobatą wobec następnych kolejek. To stan, w którym nawet plączący się język nie staje na drodze do obopólnego zrozumienia – ba! on to zrozumienie kształtuje, nasyca niuansami filozoficznej dysputy na tematy dalece wykraczające poza pojmowanie zwykłych śmiertelników. Każdy z nas jest wówczas niczym zataczający się Wergiliusz, czerwonolicy Homer, niczym Sokrates tańczący, każdy z nas jest statkiem pijanym dryfującym z wolna na falach niezdrowych uniesień. Spowiedź wobec takiego audytorium nabiera wyjątkowo szlachetnych rysów.

O spisaniu swego artystycznego memorandum marzyłem już od dłuższego czasu, czerpiąc garściami z Bukowskiego, Salingera, Hłaski i Pilcha. Mając na uwadze wywody Stephena Kinga, pieczołowicie szlifowałem w myślach pierwsze zdanie mojej przyszłej konfesji, będące przecież jednym z głównych wyznaczników zdolności autora do przykuwania uwagi. W gruncie rzeczy nie miałem większych problemów z pierwszym zdaniem, podobnie jak z pierwszym wersem tekstu lub pierwszym zestawem akordów, które wypluwałem z siebie w mgnieniu oka, a następnie wygładzałem zawzięcie, otoczony nimbem papierosowego dymu. Niezmiennie, przez blisko dekadę, bez zająknięcia, bez cienia niepewności, bez najmniejszego zgrzytu. Wszystko, co wyszło spod mojej ręki było nieskazitelnie dobre. A przynajmniej właśnie w taki sposób to odbierałem.

Pierwsze zdanie napisałem właśnie tu, w barze „Pod Klepsydrą”. Przywoływany już King wspominał swego czasu o niezwykłej ryzie papieru, twierdząc, że miała ona znaczący wpływ na powstanie jednej z jego książek (chodziło bodaj o Rolanda). Ja także miałem swoją niezwykłą ryzę – pożółkłą, pachnącą wilgocią, przewiązaną seledynową wstążką. Nie pamiętam, w jaki sposób trafiła w moje ręce. Nie było to zresztą aż tak istotne. Jej niezwykłość wynikała wyłącznie z roli, jaką miała pełnić. Wydaje mi się, że każdy papier tego świata, bez względu na pochodzenie, dałby się pociąć za to, abym pokrył go swym pismem.

Jak już wspomniałem, jestem gwiazdą.

A to moja spowiedź.

cdn.

[%]php%news%16505[%]

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00