FILM:

Andrzej ogląda… „Dom, który zbudował Jack”

Z założenia film o psychopacie, seryjnym mordercy. Obraz jest opowieścią o pięciu morderstwach, ale pokazanych w tak okrutny sposób, iż co wrażliwsi widzowie opuszczali kino już w połowie seansu.

Od lat, nie widziałem by tylu ludzi wychodziło w trakcie pokazu. Film epatuje okrucieństwem tak, iż Tarantino przy Larsie von Trierze to „Małe Miki”. Przy czym, moim zdaniem, nie ma żadnego uzasadnienia dla takiego pokazywania przemocy. Sceny niektórych morderstw są przy tym najzwyczajniej nudne. Tylko pierwszy epizod z Umą Thurman jest dla mnie sensowny i tu reżyser tak pokierował akcją, że sympatia widza jest po stronie mordercy. Nie wiem zresztą czy reżyser nie ma problemu z kobietami, bo wszystkie w filmie to głupie gęsi. Być może von Trier chciał pokazać wyrafinowanie mordercy, ale mu najzwyczajniej nie wyszło.

Poza ekranem, z offu, toczy się dialog i psychologiczna walka dwóch osób. Szybko się domyślamy, że „ten drugi” to nie śledczy, lecz alter ego zabójcy. Scenarzysta i reżyser w jednej osobie chyba sam chciałby wielu nie dotrwało do końca. Detale zbrodni pokazane wręcz obsesyjnie, jakieś rozważania o sztuce na tle niemocy budowlanej głównego bohatera, który w przerwach między zabójstwami próbuje zbudować dom, jakieś rozważania dyktatorach – zwłaszcza Hitlerze i jego ekipie-jako ikonach ludzkości, iluzja „psychologicznej głębi” bohatera.

Do tego jeszcze zakończenie „od czapy”. Wędrówka do piekła, sympatyczny diabeł, jako przewodnik. To wszystko, dla mnie, się kupy nie trzyma! Nawet dobra gra Matta Dilona, jako psychopatycznego mordercy, filmu nie ratuje. Gdybym miał określić rzecz krótko to powiedziałbym tak, jak lubią Amerykanie – bullshit. Wychodząc pomyślałem, że być może to von Trier ma problem z własną psychiką. Zdecydowanie nie polecam. Szkoda czasu!

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00