MUZYKA:

Sigur Rós i Beirut na Open’erze 2016!

Islandczycy, od pewnego czasu nagrywający jako trio (tym samym powracający do swojej oryginalnej konfiguracji), wymieniani są wśród najważniejszych rockowych i alternatywnych zespołów ostatnich dwóch dekad. Stawiani w jednym rzędzie obok Radiohead sprzedali na całym świecie kilka milionów płyt, mimo niezaprzeczalnie trudnego charakteru ich kompozycji, ocierających się często o eksperyment, a przede wszystkim muzykę współczesną. Piękno ukryte w utworach Sigur Rós, melancholia i tajemnicze melodie stoją za sukcesem każdego z siedmiu albumów tria, począwszy od „ágætis byrjun”, przez „( )” i „Takk…” do najnowszego, „Kveikur”. Dobrze jest przetrwać najbliższe miesiące z perspektywą ich koncertu na Open’erze.

Doskonale pamiętamy to uczucie sprzed blisko 10 lat, kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy Beirut. Ten odświeżający powiew bałkańskiego folku, przefiltrowany przez muzyczną wrażliwość  amerykańskiego nastolatka dorastającego w Albuquerque w Nowym Meksyku…  Sam początek  tej historii wydawał się nieprawdopodobny – 17-latek wraca z Europy zafascynowany muzyką bałkańskich orkiestr i postanawia nagrać płytę – samemu, w swojej sypialni. Sukces „Gulag Orkestar” przerósł najśmielsze oczekiwania, chyba nie tylko samego artysty, ale całej branży. Album został fantastycznie odebrany przez krytykę i publiczność szturmującą sklepy muzyczne. Podsumowania 2006 roku były zdominowane przez debiut Beirut, a festiwale biły się o koncerty – tym razem już rzeczywistej orkiestry dowodzonej przez Condona. Dwa lata później bałkańskie tropy przecięły się z tradycją francuskiej piosenki na albumie „The Flying Club Cup”. Wtedy po raz pierwszy zaprosiliśmy Beirut na Open’era. Niestety, kilka miesięcy później artysta odwołał całą trasę i w konsekwencji nie zagrał na naszym festiwalu. Czekaliśmy zatem na jego powrót osiem lat, ale było warto. Kolejne pozycje w dyskografii zespołu Beirut potwierdzały szerokie horyzonty muzyczne lidera, który na kolejnym wydawnictwie odważnie zmierzył się z elektroniką. W 2011 ukazała się płyta „The Rip Tide”, najpierw komponowana w samotności przez 6 miesięcy, a później nagrana z całym zespołem, co dla Condona było pierwszym takim doświadczeniem w muzycznej karierze. Na nowy album Beirut musieliśmy czekać aż 4 lata. We wrześniu ukazała się płyta „No No No”, będąca jak wszystkie poprzednie, wynikiem prywatnych doświadczeń muzyka, najpierw rozwodu i załamania psychicznego, a potem startu zupełnie nowej relacji. Dziś wydaje się, że Zach Condon jest silny i pewny siebie jak nigdy, co rzeczywiście słychać w muzyce na „No No No”. Radosnej, przebojowej, ale nie tracącej ducha przeszłości. Znowu czujemy się tak, jak wtedy, kiedy słyszeliśmy Beirut po raz pierwszy.

Autor: Mateusz Kasperczyk

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00