MUZYKA:

Najlepszą śmiercią jest pasja

Kiedy był na scenie, oddawał się całym ciałem i duchem. Można było odnieść wrażenie, że każdemu entuzjaście rocka z osobna. Nie był pierwszym ani ostatnim wokalistą tego zespołu, ale z całą pewnością najlepszym. Oto krótki hymn pochwalny dla twórczości jednego z najbardziej osobliwych muzyków tego świata. Panie i panowie! Poznajcie Bona Scotta.
 
On był człowiekiem?
 
Ile razy słucham „Whole Lotta Rosie” albo „Baby, Please Don’t Go”, nie potrafię wyjść z podziwu, jak można być takim…czymś? Kimś? Wyglądał jak człowiek, chodził jak człowiek, zachowywał się jak człowiek, ale to, co wydobywało się z jego krtani, było nadludzkie. Jego pasja do muzyki objawiała się w każdym kroku, ruchu dłoni, a nawet spojrzeniu. Odkrył ją stosunkowo wcześnie. Był bardzo mądrym dzieckiem. Gdy skończył 15 lat, stwierdził, że jedynym wiarygodnym nauczycielem jest życie, rzucił szkołę i oddał się miłości swojego życia. Najpierw śpiewał w The Spektors (pierwszy zespół Bona). Następnie min. w Valentines, Fraternity i Munt Lofty Rangers. Kochał grę na perkusji i dudach w hipisowskich kapelach. Aż w końcu pewnego pięknego sierpniowego dnia w ’74 dołączył do AC/DC sprawiając, że cały muzyczny świat stał się jeszcze bardziej fascynujący. Dzięki Scottowi rock’n’roll zyskał nowe znaczenie, a AC/DC miliony fanów (może nawet fanatyków). Bon dołączył do grupy bożków muzycznej zabawy. Jego piosenki były kwintesencją obłędu i szalonych dźwięków. Kiedy wychodził na scenę, ludzie dostawali szału. Zaczynali gwizdać, piszczeć, krzyczeć i skandować. W latach ’70-’80 zdobycie biletu na koncert gwiazd AC/DC graniczyło z cudem. Każdy chciał tam być, wtórować idolowi, napić się do nie przytomności i zemdleć z podekscytowania. Był traktowany jak król. To były piękne czasy świetności Scotta, ale jak wiadomo nie od dziś, wszystko co piękne, musi się skończyć…
 
Nocne szaleństwa
 
Tak jak niejeden artysta, Scott miał słabość do całonocnych bib. I to go zgubiło. 19 lutego 1980 roku nasz glob obiegła szokująca wiadomość. Bon nie żył. A co najbardziej w tym szokowało? Kiedy dowiedziano się jak do tego doszło. Podczas jednej z tak bardzo lubianych przez wokalistę libacji udusił się wymiocinami pogrążając swoich entuzjastów w rozpaczy. Niektórzy byli nawet wściekli. Można powiedzieć, że zmarł, jak zwykły lump, a wcale tak nie było. Zmarł jak na prawdziwą gwiazdę rocka przystało. Młodo, podczas zabawy i z rzeszą fanów. Bądźmy szczerzy! Ilu ludzi mogło odejść z tego świata przez swoją pasję? Przypuszczam, że niewielu. A tak właśnie stało się z Bonem Scottem. Miał najlepszą śmierć, jaką może wyobrazić sobie człowiek. Zabiła go namiętność, która najpierw powołała go do życia. Umarł z muzyką, przez muzykę i dla muzyki.
 
Herodot z Halikarnasu powiedział kiedyś, że całe nasze życie to działanie i pasja. Ronald Belford “Bon” Scott potwierdził to całym sobą.

Autor: Anita Pietrenko

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00