MUZYKA:

Małe wzruszenia, nikłe uśmiechy

Wilco to przede wszystkim Jeff Tweedy, autor w zasadzie wszystkich piosenek zespołu. Dziwna sprawa z tym gościem – Wilco kończy 16 lat, a cały czas to ten sam głos, piosenki utrzymane w tym samym stylu. A jednak zaskakuje i często trudno powiedzieć, jak i dlaczego. Może tym, że popowy geniusz melodii z „Jesus, Etc.” z  przyćmiewa fakt, że melodię grają skrzypce wzięte rodem z potańcówki gdzieś na zapyziałym południu USA? Ale dajmy już spokój „Yankee Hotel Foxtrot”, teraz Wilco wracają z nowym albumem. „The Whole Love” co prawda ukaże się 27 września, ale parę dni temu panowie udostępnili album do darmowego odsłuchu przez dobę. 
 
Wilco dalej nie sampluje. Nie ma tu gościnnego udziału raperów. Nie ma solo na gramofonach. Nie ma dubstepu. Wilco AD 2011 to nadal amerykański rock’n’roll, z całym ciężarem równie amerykańskiego country. Ktoś kiedyś rzucił hasłem „alternative country”. Być może – najważniejsze, że to cały czas dobre piosenki.
 
Może wytłumaczę przydługi wstęp – wydając swoją czwartą płytę w 2002, Wilco poniekąd wydali na siebie wyrok. To jest album, który będzie dla wszystkich naszych płyt punktem odniesienia, będzie zawsze przed „Yankee Hotel Foxtrot” i po. Na „The Whole Love” Amerykanie nie przeskakują tamtego albumu. Ale ze zdrową beztroską i konsekwencją po raz kolejny wydają udany materiał. 
 
Singlowy „I Might” dość dobrze zwiastuje, co będzie działo się na reszcie płyty. Czyli żadnych rewolucji, żwawo, do przodu. I przede wszystkim dobrze. Znakiem firmowym Wilco jest skromność – jeśli gdzieś nie  potrzeba basu – nie ma go, to samo ze wszystkimi instrumentami. I to niesamowicie służy muzyce. Szczególnie w czasach muzycznego i brzmieniowego przeładowania, na „The Whole Love” urzeka prostota faktury. Minimum środków – maksimum efektu. Niech was nie przestraszą akustyczne gitary i pianino. Na tej płycie jest chwilami więcej mocy, niż na niejednej hard rockowej płycie. Ot, czasami mniej znaczy więcej.
 
Minusem tej płyty na pewno jest pewna monotonia i fakt, że nie jest to album, który można sobie włączyć kiedykolwiek. Nie jest to muzyka, która was pobudzi rano do działania, włączycie ją raczej celebrując popołudniowe lenistwo przy herbatce. Czasem utwory, które uknuł Tweedy, powodują małe wzruszenia, czasem nikłe uśmiechy przy – chwilami – dziecięco naiwnych melodiach. Ale to wszystko w porządku. „The Whole Love” ukaże się, gdy będzie padać, a popołudniami będziemy zakuwać do pierwszych kolokwiów. Taka bezinwazyjna płyta bardzo się wtedy przyda.

Autor: Michał Stachura

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00