MUZYKA:

Ciepło-zimne bolączki

Odkąd pamiętam, mój stosunek do tego zespołu był bardziej zimny niż ciepły. Owszem, zainteresowałem się, słuchałem, wieki temu zaliczyłem nawet jeden z ich zielonogórskich koncertów. Była to jednak zwykła ciekawość na zasadzie „stary, znalazłem w necie nowy zespół, obczaj”. O bardziej poważnych wycieczkach emocjonalnych nie było mowy. Po album „Ciepło/Zimno” także sięgnąłem z czystej ciekawości. Spartańskie warunki nagrywania nowego materiału na jakimś zaśnieżonym odludziu, wywiad opublikowany przez znany portal internetowy, singiel notorycznie eksploatowany przez jedną z rozgłośni radiowych… I tak to się potoczyło.

Wracając do sugestii o olewaniu metki. Słuchając nowego wydawnictwa zespołu nie sposób pozbyć się myśli, że kapela schowała pluszowe misie i całusy małe i duże na rzecz bardziej poważnego tonu. Dużo na tej płycie sygnalizowanego w tytule zimna, nieprzystępności, które w konsekwencji tworzą aurę romantycznego zrezygnowania. Taka naiwno-ugrzeczniona studencka depresja spod znaku wczesnego The Cure. Ciepło zaś, nawet jeśli podawane w indie-popowo-harcerskim sosie, jest raczej oszczędnie dawkowanym dodatkiem niż daniem głównym. Przygodę z albumem rozpoczynamy od singlowego „Wpuść mnie” będącego całkiem niezłym i niezmiernie chwytliwym erotykiem. Jest w tym sporo naiwności znanej z wcześniejszych płyt happysad. Mnie to jednak jara, bo i dlaczego nie? Skoczne to, dynamiczne, a i tekst jakiś taki rozczulający, że aż się w zimowe wieczory cieplej robi człowiekowi na serduszku. Dalej jest równie przyjemnie. Tytułowe „Ciepło/Zimno”, „Bez znieczulenia”, czy „Biegnę prosto w ogień” przywołują na ustach uśmiech satysfakcji. Są też rzecz jasna nieco słabsze momenty. Utwór „Nie będziem płakać” z gościnnym udziałem Marceliny to wręcz obrazek żywcem wyjęty z harcówki ze starym kołchoźnikiem. Dla hejterów happysad mam kolejną dobrą wiadomość. Znajdziecie na nowym albumie wszystkie elementy, które tak bardzo Was drażnią – od specyficznej maniery wokalnej Kuby Kawalca począwszy a na „perełkach” w warstwie tekstowej skończywszy. Całe szczęście, że nie stoję po żadnej stronie barykady i jestem zawodnikiem bez klubu.

W pewnych kręgach z happysadem jest jak z koleżanką z klasy z czasów podstawówki: może i są momenty, w których serce mocniej nam zabije, ale jednak lepiej się do tego nie przyznawać. Mimo wszystko warto dać temu albumowi szansę, miast silić się na pozę Poważnego i Wielce Osłuchanego Melomana Który Byle Czego Nie Tyka Bo To Przecież Happysad. Dałem szansę i nie żałuję. Mój coming out był więc zdecydowanie bardziej ciepły niż zimny.

Całkiem niezły ten nowy happysad. Nieco odklejony od dotychczasowych wydawnictw, a jednak wciąż potrafiący tworzyć przyjemną wariację na temat zwiedzanych wcześniej przestrzeni. Lubię ten album, ponowne wciśnięcie guzika z napisem „play” sprawia mi sporą przyjemność. Powtarzam, jestem jedną z ostatnich osób, które powinny zabierać się za tę recenzję. Nieźle mi się oberwie, ale zapewniam, że wszystkie razy przyjmę na klatę bez znieczulenia.        

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00