MUZYKA:

Będziemy tęsknić

„Psalms for the Dead” był zapowiadany przez lidera grupy, Leifa Edlinga, jako najmocniejsza rzecz jaką zrobili. Ale przecież zawsze tak się mówi, bo żaden muzyk nie powie „nagraliśmy słabą płytę, ale kupcie ją”. Edling może troszkę przeholował w tych zachwytach, ale nie będzie przesadą stwierdzenie, że Candlemass nagrał swój najlepszy album od czasów „Nightfall”. A było to przecież ćwierć wieku temu. Właściwie to śmiało można powiedzieć, że „Psalms…” jest genialną syntezą pierwszych dwóch płyt grupy. Jest tu potępieńczy klimat charakterystyczny dla „Epicus Doomicus Metalicus” i podniosłość znana z „Nightfall” właśnie. Już początek w postaci przebojowego „Prophet”, powala nas na podłogę jednym ciosem. Ten utwór na żywo na pewno będzie robił jeszcze większe wrażenie, a refren stanie się polem do wokalnych popisów publiczności. Generalnie większość kawałków na tym krążków to potencjalne doom metalowe hity i wzorce jak grać ten gatunek muzyczny. Mamy tu złowieszcze sabbathowskie walce jak „The Killing of the Sun” czy „Waterwitch”, hipnotyzujące „The Sound of Dying Demons”, a zaraz obok opętane „Dancing in the Temple (of the Mad Queen Bee)”, który jest nie tylko jednym z najlepszych numerów na płycie, ale w historii Candlemass w ogóle. Jeśli za sprawą tytułu spodziewacie się tu klimatów „Pszczółki Mai” Wodeckiego, to srogo się rozczarujecie. Znajdziemy tu też lekko orientalną atmosferę za sprawą świetnego, marszowego „The Lights of Thebe”, gdzie wokalista Robert Lowe i gitarzyści, dzięki swoim solówkom, przenoszą nas w mistyczne rewiry starożytnego Egiptu.
 
Nie można też nie wspomnieć o bardzo podniosłym utworze tytułowym, który kapitalnie się rozwija. Bardzo umiejętnie dozowane są w nim emocje, a to dzięki wokalizom Lowe’a, a to przez nakładające się na siebie partie gitar i organów Hammonda. Ten ostatni instrument zresztą, skwierczy demonicznie w każdym kawałku na płycie. Może i nie jest on wybitnie wyeksponowany, ale niewątpliwie jego brzmienie jest kluczowym elementem dla ogólnej aury „Psalms…”. Dodatkowy plus dla panów z Candlemass za inteligentne wykorzystanie klawiszy w muzyce metalowej. W tym zestawie doomowych hymnów najbardziej odstają dwa ostatnie utwory, czyli „Siren Song” i „Black As Time”. Nie określiłbym ich jednak jako zapchajdziury, gdyż są świetnym dopełnieniem apokaliptycznego klimatu „Psalms…” i bez nich ta płyta zdecydowanie by straciła. Chodzi po prostu o to, że mają po prostu najbardziej przytłaczającą atmosferę, a przez to są najmniej przebojowe i najsłabiej zapadające w pamięć.
 
Wielka szkoda, że to już ostatnia płyta Candlemass. Zwłaszcza, że jest na tak wysokim poziomie jak krążki z początku ich działalności, który był okresem świetności kapeli. A i sam zespół wydaje się dzięki temu być w cudownej formie. Na pewno będziemy tęsknić.

Autor: Metalizator

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00