KSIĄŻKA:

„Maskarada” – część V

V

Odkąd skończyłem dwadzieścia lat wydawało mi się, że picie straciło dla mnie znamiona tabu. Mam na myśli taki rodzaj picia, który jest podstawą do kreowania własnej życiowej filozofii. Czerpałem garściami z prozy Bukowskiego i pijackich perypetii Hemingwaya, szukałem usprawiedliwienia dla własnych lęków i słabości. Mimo to wciąż byłem zbyt dumny, może właśnie dlatego nigdy nie sięgnąłem po narkotyki. Nie widziałem w nich tej szlachetności, która w mym odczuciu charakteryzowała erudytę z krwi i kości. Z biegiem lat, podczas których sumiennie pielęgnowałem w sobie aurę smętnego skurwysyństwa, alkohol pozwalał mi oswajać rzeczywistość. Brzmi to nieco pretensjonalnie, wiem, daleko mi do błyskotliwości Pilcha. Niemniej od dawna nosiłem w sobie poczucie pewnej wyjątkowości, między innymi przez fakt takiego postrzegania pijaństwa. Pijaństwa wykwintnego, służącego kontemplowaniu swej nostalgii.

Oczywiście nawet przez myśl mi nie przeszło, że stan permanentnego napierdolenia mógł być przejawem alkoholizmu. Zbyt prozaiczne, nie sądzicie?

Dziwny to rodzaj smutku. Nawet przepędzenie z własnego mieszkania natrętnej małolaty potrafiło przyprawić mnie o melancholię. Rozmyślałem o Kobiecie Mojego Życia, sączyłem whisky wprost z butelki i uciekałem myślami w przyszłość. Często zdarzało mi się w tamtym czasie odczuwać delikatne podniecenie chwilą, celebrowanie jej uroczystego charakteru i wynoszenie w myślach do rozmiarów niebotycznego przełomu. Pragnąłem zmiany, przebłysku, który odmieni mnie na zawsze. Oczywiście, wówczas dobrałbym inne słowa, aby określić ten stan. Dopiero teraz jestem w stanie pokusić się o coś, co zwykłem nazywać „romantycznym zrezygnowaniem”. A może raczej „romantycznym skurwysyństwem”? Chuj wie.

Zakrzewicz wszedł jak zwykle bez pukania, wytrącając mnie z zamyślenia. Choć dopiero świtało, Rafał był w doskonałym nastroju, absolutnie nie zdradzając po sobie skutków suto zakrapianej nocy. Jedynie wymięta marynarka wespół z pożółkłą koszulą nosiła znamiona roztargnienia i pośpiechu. I kaca rzecz jasna.

– Serwus, Edgar, mój geniuszu – rzucił bezceremonialnie nieco zachrypniętym głosem. – Jak tam, pogruchałeś z Angelą? Coś nie widzę entuzjazmu.

Zdążyłem już przywyknąć, że Zakrzewicz od samego początku naszej znajomości postrzegał mnie dwuwymiarowo: jako całkiem przyzwoitego muzyka z jednej, a niepoprawnego sybarytę z drugiej strony. Swoją drogą uwielbiam brzmienie słowa „sybaryta”, jest w nim coś dostojnego, wykwintnego. Coś, co niestety było jedną z pierwszych rzeczy odebranych mi przez Kobietę Mojego Życia.

– I nie zobaczysz. Rafał, skąd ty ją wziąłeś?

Mój język przypominał papier ścierny. Na myśl o Angeli znów poczułem się nieswojo.

– A co to, mało takich pind? Edgar, wiedziałem, że jest źle, ale nie aż tak. Wybacz, ale chyba zupełnie siadło ci na łeb. Powinieneś już dawno zapomnieć o tej suce.

(Kobiecie Mojego Życia – dodałem w myślach.)

Machinalnie sięgnąłem po papierosy, paczka była niestety pusta.

– Rafał, przyprowadziłeś mi dziecko. Kurwa, ile ona ma lat? Piętnaście? Szesnaście? Za kogo ty mnie masz, do kurwy nędzy!

Zakrzewicz dosiadł się, wyjmując dwa papierosy. W pokoju zapachniało wanilią.

– Edgar, nie gniewaj się, chciałem pomóc. Zresztą, to i tak nieważne. Za parę miesięcy sam będziesz sobie wybierał panienki, wierz mi.

Byłem pewien, że nie wytrzeźwiał jeszcze po minionej nocy. Zakrzewicz, będąc po kilku głębszych, uwielbiał przyjmować poważny ton i snuć bogate plany na przyszłość niczym wytrawny strateg ustalający najdrobniejsze szczegóły swych misternych intryg.

– Rafał, co ty?

Zakrzewicz tylko na to czekał. Zaciągnął się ze smakiem, podniósł brew i rozdziawił gębę w tym swoim cwaniackim grymasie.

– Edgar, geniuszu mój, jutro mamy spotkanie z Wojciechowiczem. Wydajemy to, wydajemy cię na płycie. Najpierw promocyjna EPka z nowym materiałem. A później płyta z prawdziwego, kurwa, zdarzenia. Wracasz do gry, mój Edgarku.

Dopiero po jakimś czasie domyśliłem się, że zarówno całonocna libacja, jak i małoletnia Angela były jedynie wstępem do tej nowiny. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem udało mu się załatwić to w tak błyskawicznym tempie, chociaż z drugiej strony nie mogłem zapominać, że kilka lat wcześniej uchodził za jednego z najlepszych w branży. Był moim własnym mecenasem, moim Mefistofelesem z cyrografem w dłoni. Dlaczego wybrał akurat mnie? Cóż, zapewne z czystego skurwysyństwa.

Zakrzewicz zionął z ust nieprzetrawioną wódką i miętowymi dropsami. Był to najsłodszy zapach jaki czułem od dwóch lat.

cdn.

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00