FILM:

“Yesterday” – do kina tylko z sentymentu [RECENZJA]

Od dawna, a może jeszcze nigdy, nie widziałem tak pełniutkiej sali. Na środowy, wieczorny seans zabrakło biletów. W fotelach pokolenie dzieci-kwiatów i młodsze, generalnie fani czwórki z Liverpoolu. Przyszli zwabieni wieścią, iż to film z piosenkami Beatlesów. Nie wiem jak oni, ale ja wyszedłem mocno rozczarowany…

Pomysł jest nawet dość zaskakujący. Oto na skutek dziwnego zdarzenia – zaniku prądu na całej planecie – ludzkość ogarnęła swoista amnezja. Nie pamiętają, że była kiedyś coca-cola, nie wiedzą, kim jest Harry Potter, a przede wszystkim zupełnie zniknęli im z pamięci Ringo Starr, Paul McCartney, John Lennon i George Harrison. Tylko jeden człowiek, Jack Malik, amator pobrzękujący na gitarze w lokalnych klubach, pamięta teksty i melodie genialnej czwórki. Kiedy się zorientuje w sytuacji, zaczyna śpiewać ich utwory jako własne i, co jest do przewidzenia, odnosi wielki sukces.

W tle jest niespełniona miłość, sucz managerka, niby kulisy wielkiego świata muzyki, niby… Nie można powiedzieć, producenci starali się przyciągnąć widza do kina, stąd pojawienie się w filmie idola dzisiejszej młodzieży Eda Sheerana z bardzo fajną rólką i epizod z Paulem w roli starego żeglarza. Ale to, moim zdaniem, za mało, by uczynić z „Yesterday” film dobry.

Dla mnie to obraz mocno przeciętny i tylko – co oczywiste – nieśmiertelna muzyka liverpoolskich chłopaków trzyma nas na kinowej sali. Choć określenie „nieśmiertelna” też już wydaje mi się mocno na wyrost, bo wczoraj przeprowadziłem błyskawiczną sondę wśród pokolenia trzydziestolatków. Wszyscy wiedzieli, kim byli Beatlesi, ale ich nie słuchają. Dla nich techno i punk to topowa muza. Inna sprawa, co zostanie z techno za 30 lat…

Gra aktorów też dla mnie drewniana. Himesh Patel jako Jack Malik zupełnie nieprzekonujący, a jego duchowe rozterki bardziej byłyby na miejscu w „Pięknej i bestii” niż w filmie dla mocno starszej młodzieży. Jego partnerka Ellie grana przez Lily James niewiele lepsza. I tylko zła managerka Debra Hamer (Kate McKinnon) wzbudza jakieś emocje.

Nawet teza, iż by śpiewać Beatlesów, to trzeba odwiedzić miejsca, gdzie dzieją się ich piosenki, też mocno naciągana, robi wrażenie jakby sponsorem filmu było biuro podróży oferujące wycieczki śladami Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Peppera.

I tylko jedna scen powinna przejść do annałów kina – wtedy gdy Mlik próbuje zaśpiewać „Let it be” dla swojej rodziny. Tak, ta scena wiele mówi o naszym świecie… Bo reszta już była… I choć w filmie jest mnóstwo „mrugnięć” do widza znającego dzieje zespołu to po Richardzie Curtisie – scenarzyście „Nothing Hill” i „Czterech wesel i pogrzebu”, spodziewałem się bardziej finezyjnej historii.

Po genialnej „Mamma Mii” z Meryl Streep, gdzie piosenki Szwedów znakomicie ilustrowały akcję filmu, a całość była radosna i roztańczona, po bardzo dobrym „Bohemian Rapsody”, kolejna próba nakręcania filmu z piosenkami jednego zespołu w roli głównej wydaje mi się klapą artystyczną, choć pewnie nie finansową, bo z sentymentu wszyscy walimy do kina, by posłuchać tego, czego słuchaliśmy w młodości.

A przy okazji napiszę, że stary polski „Yesterday” Radosława Piwowarskiego z Piotrem Siwkiewiczem i Krzysztofem Majchrzakiem bardziej przemawiał do mnie, niż obraz Danny’ego Boyle’a.

Autor: Andrzej Brachmański

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00