FILM:

Bardzo dziki zachód

Film wita nas na samym… wschodzie Dzikiego Zachodu. Poznajemy Nowy Jork w roku 1855. W miejscu, gdzie kiedyś powstanie Central Park stoi na razie tylko płot, jest za to nowojorska policja (słynne N.Y.P.D.) w swoich radiowozach… czy raczej wozach. Za to z obowiązkową syreną. Są wreszcie bracia Dalton: Joe, William, Jack i Averell – szeregując od najniższego. Gang Daltonów to prawdziwe utrapienie uczciwych obywateli USA. Kradną, radują, plądrują – gdyby film nie był adresowany do dzieci – gwałciliby i zabijali. Tym razem stoją przed nowojorskim sądem i czekają na Lucky Luke’a, którego zeznania po raz kolejny ich pogrążą. Tak mniej więcej wyglądają pierwsze trzy minuty filmu „Lucky Luke na Dzikim Zachodzie”. W kolejnej zwyrodniali bracia uciekają ulicami miasta gonieni przez kordon policji („Wszyscy sobie jeżdżą pod prąd, a gdzie jest policja?” – Joe jest wyraźnie zażenowany postawą wielkomiejskich kierowców). Po chwili pościgu bracia pojawiają się u boku karawany osadników, którzy muszą w 80 dni przemierzyć całe Stany, bo dotrzeć do Kalifornii. Przewodnikiem będzie oczywiście Luke, który nie mógłby przecież odmówić „europejskim sierotom i azjatyckiemu dziadostwu”. Droga nie będzie prosta, wiedzie bowiem przez Pustynię Nieuchronnej Śmierci W Męczarniach, a także ziemie wodza Szalonego Wilka, których nie opuściła jeszcze żadna blada twarz. Inna sprawa, że żadna nie próbowała nawet tędy przejść. Jak tu sobie poradzić, stojąc na czele bandy żółtodziobów? Jakby tego było mało, Daltonowie co i rusz rzucają kłody pod nogi. Jest jeszcze hochsztapler Crook, który za wszelką cenę gotów jest powstrzymać osadników.

Tytułowemu bohaterowi głosu użyczył Cezary Pazura, ale nie on jest tutaj najważniejszy. Prym wiedzie Borys Szyc wcielający się w postać Joe Daltona – przywódcy gangu. „Zmykaj matole, bo ci zrobię trzecie nozdrze” – trzeba przyznać, że Joe wyraża się dosyć dobitnie. Świetnie wypada Sławomir Pacek (Averell Dalton). Trzeba nie lada talentu, by tak naturalnie zagrać debila. Nie ma sensu rozwodzić się nad kreską, bowiem Maurice de Bevere (czyli po prostu Morris) rysuje tak samo, jak zawsze. Warto zaznaczyć jednak, że jego prace cechują się pewnym specyficznym rodzajem prostoty, który pozostawia mnóstwo miejsca na cieszące oko detale.

Reżyser polskiej wersji Marek Robaczewski do spółki z autorem dialogów Janem Jakubem Wecsile, dokonali nie lada sztuki. Stworzyli film, który ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Nie ma tutaj nadęcia charakteryzującego amerykańskie kreskówki, a także wszędobylskich za oceanem żartów o pierdzeniu i bekaniu (ostatni „Shrek” pobił w tej materii niechlubny rekord). Oglądałem film w prawie pustej sali. Prócz mnie, znajdowała się w niej jedynie babcia z małym – może sześcioletnim – wnukiem. Dziecko śmiało się niezwykle rzadko, ale nic w tym dziwnego. Bo skąd ma wiedzieć, czym są plastry nikotynowe albo co to konwencja genewska? Ja natomiast ubawiłem się przednio. Warto poświęcić kilkanaście złotych na obejrzenie nowego Lucky Luke’a.
  Autor: Maciek Kancerek

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00