POLSKA I ŚWIAT:

Ręce precz od książek!

Jest taki fragment w „Pszczółce Mai”, kiedy żuczek toczący kulkę – za przeproszeniem – gówna, strasznie się obraża, kiedy stojący opodal świerszcz nazywa rzeczy po imieniu. Wierzę, że moje przemyślenia nikogo nie obrażą, ale w razie, gdyby miało być inaczej, asekuracyjnie zastrzegę: to nie ja tę kulkę literackiego gnoju zacząłem turlać jako pierwszy.

"O atrakcyjności biblioteki decyduje zakup nowości. Biblioteka publiczna musi mieć książki, o których właśnie się mówi” – to jedna z najbardziej uderzających myśli listu otwartego do ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego podpisanego przez znanych literatów, artystów i ludzi mediów apelujących, aby minister zrobił „coś”, co sprawi, że Polki i Polacy sięgną po książki, jedni chętniej, drudzy w ogóle. Sęk w tym, że biblioteki publiczne już dziś mają książki, o których właśnie się mówi! Szkoda tylko, że sygnatariusze listu nie postawili pytania, jakiego lotu jest to literatura? Najczęściej bardzo, ale to bardzo niskiego, za to firmowanego przez znane duże wydawnictwa. Wywieranie więc presji na ministra – bo tak odbieram ów list otwarty – aby jeszcze więcej pieniędzy przeznaczyć na zakupy nowości odniesie taki oto skutek, że wielkie domy wydawnicze wydające setkami byle co – byle tylko trafić w „target” – i zarabiające dzięki temu miliony, tych milionów zarobią jeszcze więcej. Za to Czytelnik szukający na półkach literatury nieco bardziej ambitnej, znowu odejdzie z kwitkiem. Czy na takim właśnie scenariuszu, Drodzy sygnatariusze listu otwartego, Wam zależy?

Jeśli naprawdę macie w sercach dobro Czytelników, to zamiast lać krokodyle łzy nad niedolą pisarzy i poetów, mówcie ludziom wprost, że dziś krytycy i dziennikarze kulturalni piszą tylko o tych autorach: 1. z którymi piją przysłowiową wódkę na rautach; 2. którzy na fali medialnej popularności mogą pisać gnioty o czymkolwiek, bo i tak przecież pisać o nich trzeba będzie; 3. za pisanie o których płacą wydawnictwa w ramach tak zwanego lokowania produktu. Niech ci sami krytycy i dziennikarze – mówiąc językiem mocno młodzieżowym – nie ściemniają, że chodzi im o wielce szlachetne dobro Czytelnika i jego portfel, bo o portfel to i chodzi, ale tylko własny. Gdyby naprawdę zależało im na wyższym wskaźniku czytelnictwa, nie ograniczaliby się do pisania, mówienia i pokazywania tylko tych autorów, których pokazują od lat, a których tak dużo jest w mediach, że zaczynają już wychodzić z lodówek, pralek czy piekarników… Dlaczego nie piszą, nie mówią i nie pokazują tych autorów, którzy w miastach i miasteczkach całej Polski tworzą o niebo lepsze dzieła, ale którzy o gazetowych szpaltach czy radiowych i telewizyjnych falach mogą tylko pomarzyć, bo wódki na rautach nie piją, fali medialnej popularności na oczy nie widzieli, a na reklamę ich nie stać?

Od ponad dwóch lat jestem pisarzem zawodowym i jednocześnie „samo wydającym się” (że spolszczę angielskiego „self-publishera”). Odpowiadając na pytanie malkontentów, które na pewno w tym momencie wcisnęło im się w usta: tylko w Polsce kogoś takiego jak ja traktuje się niczym natrętnego akwizytora, na Zachodzie zaś jak człowieka sukcesu, bo potrafi utrzymać się z pisania i wydawania samego siebie, niczym samotna owca działając na rynku opanowanym przez stado głodnych korporacyjnych wilków, za którymi stoją jeszcze bardziej krwiożerczy spece od wciskania Czytelnikom tandety wszelkiej maści. Mam za sobą setkę spotkań autorskich i tysiące rozmów z szefowymi i szefami bibliotek oraz Czytelnikami. Z tych rozmów wyłania się kilka wniosków, jeden zaś jest ogromnie istotny w kontekście listu otwartego do ministra kultury: „Książka jest takim samym towarem, jak każdy inny”. Jak bułki, waciki do uszu, proszki do prania, samochody. A towar trzeba sprzedać. Jeżeli ktoś próbuje Ci, Drogi Czytelniku, wmówić coś innego, to pod pozorem wielkiej literatury maca Cię po kieszeniach w poszukiwaniu portfela, chcąc za grube pieniądze wcisnąć gnioty sprowadzane z zagranicy, dla niepoznaki opatrzone stosownymi formułkami bestsellera. A jak sprzedać towaru więcej? Ano najlepiej lobbując za zmianami w prawie, tu narzucić, tam zasugerować, wszystko w imię podobno wyższych celów…

Drodzy sygnatariusze listu otwartego do ministra kultury, jeśli naprawdę zależy Wam na czytaniu Polek i Polaków, to zamiast zmieniać prawa rynku, o tym rynku mówcie: otwarcie, uczciwie, bez owijania w literacką bawełnę. Trąbcie o tym, że pewna Wielka Sieć Księgarń w Polsce nie dość, że narzuca dostawcom warunki niemające nic wspólnego z dobrymi praktykami handlowymi, to jeszcze miesiącami zalega z płatnościami, sama za to chwaląc się znakomitymi wynikami finansowymi. Gdyby moje wydawnictwo nie płaciło kontrahentom, też zarabiałbym krocie, ale to się nie nazywa biznes, tylko złodziejstwo.

Drodzy sygnatariusze listu, weźcie na tapetę wielkich dystrybutorów książek, którzy nie dość, że narzucają marże rzędu 55-60 procent ceny okładkowej (sic!) i terminy płatności od jakich dostawcy do hipermarketów dostaliby apopleksji, to jeszcze potrafią z tymi płatnościami zalegać miesiącami. Od największych polskich wydawnictw zażądajcie wyjaśnień, dlaczego traktują pisarzy gorzej od niewolników? Za honoraria na poziomie kilkudziesięciu groszy od sprzedanego egzemplarza człowiek nie kupi sobie nawet dobrego konopnego sznura, o sprawunkach w dyskoncie spożywczym czy rachunków za mieszkanie nie wspominając. Z tego to powodu pisarzy zawodowych w Polsce można policzyć na palcach jednej ręki. A gdy jest ich zbyt mało (wciąż ci sami w telewizorze, lodówce, pralce i piekarniku…), tępią się pióra, Czytelnicy nudzą, a w konsekwencji cały rynek, zamiast się rozwijać, gnuśnieje.

Drodzy sygnatariusze listu otwartego do ministra kultury, idąc Waszym tokiem rozumowania, ja od ministra powinienem zażądać, żeby bibliotekom dał miliony złotych na nowości wydawnicze, ale tylko kryminalne, tylko napisane przez autorów mieszkających na ziemi lubuskiej, tylko mających 35 lat i tylko takich, którzy uwielbiają górskie wędrówki, bo jako jedyny spełniłbym wszystkie te warunki. Wtedy nie nadążyłbym z drukowaniem kolejnych tysięcy egzemplarzy. Tak by było, ale nie będzie. Za to, jeżeli minister Was posłucha, najlepiej zarabiające polskie wydawnictwa zarobią jeszcze więcej, a biblioteki – te same, na losie których tak Wam zależy – zaleje jeszcze większa fala tandety pisanej pod grupę docelową, którą nawet papieru toaletowego nie da się zastąpić, o przyjemnej lekturze nie mówiąc. Takiemu obrotowi sprawy, jako jeden z blisko trzydziestu milionów podatników (odjąłem w pamięci tych, którzy rozliczają się z fiskusem na Wyspach Brytyjskich) mówię stanowcze „nie”! Nie idźcie tą drogą! Jeśli chcecie ludzi przyciągnąć do książek, traktujcie ich jak bliskich sobie, inteligentnych i mądrych partnerów. A takim zawsze mówi się prawdę i tylko prawdę. Piszcie więc, mówcie i pokazujcie, jak jest, a biblioteki zostawcie w spokoju. Od książek ręce precz!

Krzysztof Koziołek, pisarz, dziennikarz, wydawca. Rocznik 1978. Miłośnik górskich wędrówek, zapalony kibic żużla i fan serialu „Na południe”. Mieszka w Nowej Soli, na literackiej prowincji.

Autor: Krzysztof Koziołek

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00