MUZYKA:

Zdystansowany świat

Charyzmę odkryłam chyba na nowo, bo wiedziałam o niej od ponad 12 lat. Dla wielu jasnym stało się to co wie każdy kto ceni tego niemieckiego dj-a oraz producenta. Ile serca wkłada w każdy swój występ, a przede wszystkim jaki kontakt ma z publicznością. Andre Tanneberger, czyli ATB. Mimo ciężkich początków przebicia się z czasem współtworzenie z innymi producentami, dało efekt w postaci jego pierwszego „muzycznego dziecka” – „9 pm (Till I come)”. Był rok 1998 i nikt nie spodziewał się takiego sukcesu, szczególnie sam Andre. Od tego momentu, od charakterystycznego riffu gitarowego i wokalu Yolandy Rivera, nikt nie miał wątpliwości, że ATB to nie powielacz, kopiarz, naśladowca. To twórca novum w sztuce jaką niewątpliwie jest muzyka. Podobnie gwiazdy, dj-e i producenci z jakimi współpracował oraz nadal aktywnie współtworzy. Pamiętam czasy gdy zaszufladkowano go w muzyce komercyjnej, że choć charakteryzują go trance, vocal trance oraz electronica, zagubił się w komercji. Tworzył, bo musiał i że jego kawałki przesycone są popem. Może i miał gorszy moment, na który wpływ mają najróżniejsze czynniki, jednak wyszedł obronną ręką i od niemal 7 lat pozostaje na tym samym wysokim poziomie.
 
Co do samego ATB in concert vol. V. Przekraczając główne wejście Areny, wiadomym było, że impreza jest dobrze zorganizowana. Odpowiednie punkty, dobrze oznaczone, chociaż sprzecznych informacji co do samego rozpoczęcia koncertu nie brakowało. Mam wrażenie, że wielu osobom mógł się on podobać tylko w 1/3. Dlaczego? Ze względu na support. Jeśli występ ATB rozpoczyna się od chilloutowego intro, a już sam DJ Set jest połączeniem największych hitów oraz nowości to wydaje się, że sety poprzedzające i kończące jego występ powinny być utrzymane w takim klimacie. Josh Gallahan i Amurai, których charakteryzuje oficjalnie trance każdego typu i to na bardzo wysokim poziomie, są cenieni przez wiele osób na świecie. Niestety, jak dla mnie tym razem nie popisali się. Przynajmniej nie na tyle by dorównać całości show jakie dał ATB. Sam zresztą ceni niezwykle wspomnianych DJ-ów, ale dla kogoś kto stoi pod sceną, mogło czegoś zbraknąć, a nawet mógł odczuć przesyt. Wspomniany chilloutowy, bardzo spokojny początek, wymieszanie starszych jak i najnowszych kawałków ATB, następnie support w pierwszej kolejności Josh’a Gallahana, który rozpoczął intensywną tzw. muzyką new trance, choć zadowolił wielu w Arenie, koneserzy poczuli dosłowny przesyt w muzyce. Jestem jednak świadoma, że wszystko zależy od gustu. Podobnie na końcu, set Amurai. Nie licząc kilku ciekawych wstawek, które mogły zdziwić zebranych, omijając nieczyste przejścia, które tłumaczono zdenerwowaniem, nie było to, coś na co czekało wielu. Oczywiście spora grupa ludzi pod sceną, pełna ekscytacji oddała się muzyce, jednak z drugiej strony, było wielu siedzących i tylko przysłuchujących się jak również obserwujących co się dzieje.
 
Arena wypełniona była po brzegi i myślę, że każdy podczas 9 godzinnego show, znalazł coś dla siebie. Mimo wielu, także technicznych wpadek. Sprzęt Andre, zwieszał się trzy razy, ale nie przeszkodziło to by koncert trwał dalej. Wspomogli go zgromadzeni w Arenie, gdy acapella zaśpiewali „Let you go”.
Dopisali także wokaliści: JanSoon aka Jan Loechel, Roberta Harrisom, Melissa Loretta oraz Sean Ryan. Do tego żywe instrumenty, gitara, perkusja i klawisze oraz Andre grający na południowo amerykańskich bębnach kawałek U2 „One love”.
 
Klimat miejsca i odczucia ludzi są nie do opisania. Tego typu koncert należy przeżyć samemu oddając się muzyce całkowicie. Zbierając inspirację w najprostszy sposób: poprzez obserwację! Oraz oczywiście słuchanie!
 
 

Autor: Ula Seifert

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00