MUZYKA:

Wojna według Marsjan (aktualizacja mp3)

Łódzki koncert numer dwa był pełen sprzeczności. Euforycznych momentów i chwil, gdy totalnie rozjeżdżał się klimat koncertu. Po pierwsze publiczność. Osobiście uważam, że dodanie drugiego koncertu było strzałem w kolano. Na wtorkowym, wyprzedanym od dawna koncercie, nie zapełniono nawet połowy płyty. Zawsze trzeba brać poprawkę na stopniowe wykruszanie się chętnych w miarę zbliżania się koncertu. Ludzie na kilka dni przed, oddają bilety za bezcen, ale w tym przypadku potencjalni zainteresowani mieli już wejściówki na poniedziałek. Ergo – ludzie podzielili się na dwa dni i w żadnym przypadku nie było kompletu. W okolicach sceny było dość pusto, a gabaryty Atlas Areny tylko potęgowały to wrażenie.
 
Ale zatrzymajmy się na chwilę na płycie. Zespół wciąż jest w trasie promującej album “This is war”, więc jak wojna, to na całego. Chcących bawić się pod sama scena czekał prawdziwy poligon. Nie od dziś wiadomo, że trzeba uważać na rozhisteryzowane amatorki fizjonomii Jareda, które potrafią tylko jedno. Piszczeć! Za to cala reszta dobrze wiedziała po co tam przyszła. Zaczęło się tradycyjnie od “Escape” odśpiewanego przez podekscytowany tłum. Po tym preludium pojawił się zespół przy dźwiękach “Night of the Hunter”. Od pierwszych sekund publika (dodam, że bardzo nieletnia) udowodniła, że teksty ma wykute na blachę. I dobrze! Przynajmniej wiemy, że młodzi uczą się języków. A Jared świetnie panował nad tłumem. Umiejętnie, przez cały koncert, prowadził swoje owieczki przez wszystkie partie, które miały wyśpiewać wraz z zespołem. A nawet celowo opuszczał cale zwrotki zostawiając pole do popisu widowni. Szczególnie dobrze wypadło to przy “This is war”. Miłym akcentem były też wszystkie niespodzianki, które spadały z “nieba”. Wielkie czerwone balony czy dmuchane delfiny i żółwie, którymi tłum bawił się w najlepsze. Tak jak wokalista, który przyjął zasadę: Pojawiam się i znikam. W ciemnościach biegał po niczego nieświadomych trybunach, o czym świadczyły pojedyncze piski z oddali. W czasie jednej ze swoich wycieczek nagle objawił się na środku płyty, w reżyserce. Tłum zrobił histeryczny w tył zwrot i rozpoczęła się część akustyczna. “Alibi”, “From Yesterday” i “The Kill” oraz tysiące zapalonych telefonów i glowsticków zrobiły swoje. Trybuny wyglądały hipnotyzująco. Niestety, wycieczki Jareda trwały zbyt długo i sprawiały, że ludzi nudzili się czekając na to, gdzie wokalista zaraz się pojawi. Powrót na główną scenę, to moment, na który wszyscy czekali. “Closer to the Edge” było najjaśniejszm punktem programu. Prawdziwa energia prosto z Marsa i wybuch papierowego confetti to obrazek, który na pewno pozostanie w pamięci każdego uczestnika koncertu. To największy pozytyw. A największe rozczarowanie? “Hurricane” puszczony jako teledysk! To po to niektórzy robią setki kilometrów, by zobaczyć klip na dużym ekranie zamiast usłyszeć utwór na żywo? I to jeszcze w wersji ocenzurowanej, bo na koncert wpuszczano od 15 roku życia. Taka projekcje może zafundować sobie każdy w domu. Dodajmy, ze na poniedziałkowym występie “Hurricane” zostało odśpiewane na żywo.
 
Jednak panowie postanowili chyba solidnie wynagrodzić swoim fanom to niedociągnięcie zapraszając ich na finał na scenę. “Kings and Queen” wraz z zespołem zaśpiewała grupka szczęśliwców, która według Jareda wyróżniała się strojem. Bo o strój tego wieczora także chodziło. Moja ulubiona część tego koncertu, to zadany przez chłopaków temat: Neon Night. Szczerze, sam zespół się nie popisał jeśli chodzi o neonowe barwy wojenne. Ot, kilka mazniec fluoresencyjnej farby na ciele i kilka neonowych dodatków. Popisała się za to lwia część ich wiernych fanów. Niektórzy naprawdę wspięli się na wyżyny fantazji tworząc neonową biżuterię, stroje, a nawet włosy. I bardzo chętnie pozowali do zdjęć dumnie prezentując neonowe outfity. A jak wypadła akcja przygotowywana od miesięcy przez najbardziej zapalonych fanów Marsjan? Przyznam, że całkiem ciekawie. Na dźwięk rozpoczynającego się “L490” na scenę posypał się deszcz kolorowych glowstickow i pałeczek LED. W ciemnościach wyglądało to naprawdę zjawiskowo. Później Jared sam poprosił o powtórzenie akcji by można ja było zarejestrować. Na słowo komentarza zasługuje też support, który zafundował nam muzyczne katusze. Wokalista formacji Our Mountain jęczał jakby był ranny, a muzyka, którą sam zespół nazywa psychodeliczno – religijna, stworzyła mieszankę wybuchową, która zwie się…nuda. Widownia chyba z ulgą przyjęła ich zejście ze sceny albo w ogóle nie zauważyła kiedy zeszli, bo nie pamiętam żeby nawet rozległy się brawa.
 
Ten koncert rzeczywiście miał coś z wojny. Muzycznie i wokalnie wszystko było poprawne i na poziomie, tłum nie szczędził gardeł, zespół energii. Tyle, ze dysponował ją bardzo nierównomiernie. Jak na froncie wojennym pełno było zaskakujących zwrotów akcji. Niektóre obracały się na korzyść zespołu, wiec raz byli w ofensywie zdobywając serca tłumu ( “Closer to the Edge”) innym razem je tracili i sami wycofywali się do defensywy (“Hurricane”). Wszystko rozegrali umiejętnie i taktycznie, ale ostatecznie wojny nie wygrali. Nie jest to jeden z tych koncertów, które wspomina się latami. Poprawnych koncertów się po prostu nie pamięta.
 
 

Autor: Daria Kubasiewicz

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00