MUZYKA:

Nowe otwarcie Iron Maiden

Maiden kontynuują wątki zapoczątkowane na „A Matter Of Life And Death”. Poprzednia płyta nieśmiało rozpoczynała nowy okres w karierze Ironów. Nowy album Brytyjczyków nie jest przystępny, trzeba się nad nim skupić i przesłuchać wielokrotnie. Każdy pokocha inny utwór, a moja recenzja nie pomoże w jego odbiorze. Mam jednak nadzieję, że zachęci do sięgnięcia po „The Final Frontier”.

Zaczyna się bardzo nietypowo. Z syntezatorowego dźwięku wyłania się kakofonia spełniająca rolę intra. Trzeba przyznać, że takich ich nie znamy… Zaraz po szalonym intro dostajemy pierwszy na tej płycie pełnowartościowy numer tytułowy – „The Final Frontier”. Jest to riffowy, hardrockowy numer z wbijającymi się w głowę solówkami, zdecydowanie lepiej nadający się na singiel niż następne w kolejce „El Dorado”, które cierpi na syndrom Maiden lat 80 – galopadę riffów. Przyznać jednak trzeba, że recytowane zwrotki i dobry refren ratują ten przeciętny kawałek. „Mother Of Mercy” i „Coming Home” to prawdziwy popis umiejętności Adriana Smitha, który wraz ze Stevem Harrisem skomponował obydwa te utwory. Znowu jest nietypowo i ciekawie. Świetne linie wokalne Bruce’a, który mimo wszystko od kilku lat nie jest w najwyższej formie (nieraz za bardzo się wysila), nadają tym kawałkom smaku. Dalej, „The Alchemist” do którego nie mogę się przekonać i obok „El Dorado” najsłabszy według mnie utwór na „The Final Frontier”.

I od teraz, czyli od „Isle Of Avalon” zaczyna się tak jakby druga część tej płyty. Po pierwszej, krótkiej i doraźnej nadchodzi czas na to, co zespół zaprezentował stylistycznie na „A Matter Of Life And Death”. W „Isle Of Avalon” i „Starblind” jest wiele ciekawych rozwiązań i pomysłów i są to najmocniejsze punkty płyty. „The Talisman” przypomina w intrze „The Legacy”, ale potem rozkręca i zespół raczy nas kolejną galopadą tym razem o wiele mniej irytującą niż ta w „El Dorado”. „The Man Who Would Be King” to z kolei popis Dave’a Murraya, który nie pisze wiele, ale gdy już to zrobi, można liczyć na solidny numer. Płytę kończy rozbudowany, 11-minutowy „When The Wind Wind Blows” autorstwa Steve’a Harrisa. Początek przypomina kołysankę, następnie mamy wiele zmian tempa, przejść i patos połączony z genialnym klimatem. Trzeba przyznać, że to najlepszy utwór autorstwa Harrisa od czasu „Sign Of The Cross”. „Blood Brothers” o strukturze walca, wypocony „No More Lies” i dobry „For The Greater Good Of God” razem nie robią takiego wrażenia jak „When The Wild Wind Blows” sam. Po tak wspaniałym zakończeniu włączyłem płytę ponownie jeszcze kilka razy…

W ramach podsumowania muszę przyznać, że jest to bardzo dojrzała i klimatyczna płyta. Spokojnie mogłaby się obejść bez „The Alchemist”, który wydaje mi się być zapychaczem.
Zapomniałem o solówkach. Nie robią na tej płycie furory. Poziom Dance Of Death wydaje się być obecnie nieosiągalny. Niemniej jednak wraz z „Brave New World” jest to według mnie najlepsza płyta Iron Maiden po reunion, a nawet najlepsza od jakichś 18 lat, czyli od czasów „Fear Of The Dark”.
 

Autor: Łukasz Świdurski

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00