MUZYKA:

Antymarketingowa Anita Lipnicka

Mam wrażenie, że im bardziej twardą i doświadczoną kobietą jesteś, tym Twoja muzyka jest bardziej delikatna, osobista?
    Coś w tym jest (śmiech). Z biegiem lat na pewno staję się coraz mniej skłonna do kompromisów. Mam teraz jaśniejszą wizję tego, co chciałabym zrobić. To oczywiście pomaga. Tylko idzie za tym szereg trudnych do podjęcia decyzji, często niepopularnych. Trzeba to wziąć pod uwagę. Ale potrafię stawiać na swoim i staram się to robić. A muzycznie może faktycznie jestem delikatniejsza. Nowa płyta jest na pewno najbardziej osobistą sytuacją, jaką spotkałam na swojej drodze artystycznej. Od początku miałam bardzo konkretną wizję tego, jaka ma być. Na pewno ważne jest dla mnie to, że sama napisałam muzykę i teksty, sama  produkowałam. Włożyłam w ten album dużo siebie, dużo swojego czasu. To moje dopieszczone dziecko. Od bardzo dawna chciałam zrealizować tę wizję, ale wcześniej brakowało mi umiejętności. Nie miałam też w sobie na tyle odwagi, żeby to zrobić. Teraz wreszcie dojrzałam do takiego indywidualnego wyrażania siebie.

Jak wyglądał sam proces powstawania płyty? Weszłaś do studia, nagrałaś i wyszłaś, czy powracałaś tam wielokrotnie dogrywając kolejne fragmenty?
    Nie, nie. Oczywiście nie zdarzyło się to w taki prosty sposób. To nie było tak, że weszłam i wyszłam. Postanowiłam już ostatecznie, że płyta pozostanie w języku angielskim, w którym od początku powstawała. Te angielskie teksty pasowały do muzyki, którą napisałam. Zarejestrowałam wersję demo, gdzie praktycznie wszystkie utwory zagrałam na fortepianie. Wiedziałam, że chcę nagrać tę płytę w Anglii. Czułam, że tamtejsza stylistyka, to, jak ludzie tam grają, czułam, że to będzie najbardziej właściwy kierunek dla tego wydawnictwa. I od momentu, kiedy zaczęłam planować całość, do chwili skończenia nagrań, minęło osiem miesięcy. Gdyby zliczyć wszystkie dni spędzone w studiu, wyjdzie – włącznie z miksami – zaledwie trzy czy cztery tygodnie, ale wszystko było rozłożone w czasie, nagrywałam „Hard Land of Wonder” fragmentami, skokami. To wymagało bardzo precyzyjnego planowania kolejnych kroków. Nagrywałam w sumie w sześciu różnych studiach. Prace były bardzo poszarpane. To nie był jakiś ciąg zdarzeń, tylko sytuacje, do których powracałam. To taka trochę opowieść w odcinkach.

Jaki wkład w cały album miał John Porter?
    Pomagał mi bardzo swoją obecnością i wiarą, że to co robię, ma sens. Podczas pracy nad tą płytą – w sensie pisania piosenek na nią – miałam momenty zwątpienia. Wydawało mi się, że mnie to przerośnie. Zaczęłam robić piosenki na klawiszach, a nie jak wcześniej – na gitarze. To było bardzo nowe i trochę się w tym czasami gubiłam. Miałam wrażenie, że porwałam się z motyką na słońce. Niedawno zaczęłam grać na tym instrumencie i nagle miałam ambicję, żeby zrobić na nim całą płytę. Ale John, który siedział w pokoju obok i usiłował wieczorami czytać książki, kiedy ja stukałam w to pianino, cały czas mnie motywował. Kiedy wychodziłam załamana z pokoju i mówiłam, że to bez sensu i że nie dam rady, on kazał mi pracować i powtarzał, że dam radę. Mówił, że bez pracy nie będę miała niczego, że efekt przyjdzie dopiero, kiedy poświęcę temu odpowiednio dużo czasu, kiedy wszystko dopracuję. Dzisiaj jest dumny
z tego, co zrobiłam. Fajne jest dla mnie to, że cały czas stał obok, ale nie komentował tego, co robiłam. Nie mówił mi, że jakaś piosenka idzie w złym kierunku. Nie ingerował w moją wizję, ale kiedy zaczynałam wątpić, stawiał mnie do pionu i przywracał na właściwy tor.

Na płycie za pomoc dziękujesz Piotrowi Metzowi. Jeśli mogę zapytać, tak z czystej ciekawości, jakiego rodzaju była to pomoc?
    Piotr Metz to dobry duch, który gdzieś tam przewija się od lat w moim życiu. Spotykamy się w różnych dziwnych okolicznościach, na przykład na lotnisku. Bardzo szanuję go jako dziennikarza, uwielbiam jego audycje, podoba mi się jego gust muzyczny. Tym razem nasze losy znów jakoś się splotły. W momencie, kiedy przygotowywałam w Warszawie przedpremierowy występ dla mediów z samym fortepianem  i głosem, Piotr Metz przeprowadził ze mną wywiad, w którym mogłam opowiedzieć o płycie, pozwolił mi przedstawić to, co robię. Podszedł do tego bardzo ciepło, trochę jakby prowadząc mnie za rękę.

Patrząc na wizualną stronę wydawnictwa widzimy ciemną, spokojną okładkę z pastelowymi kolorami i zamglonym zdjęciem. To taki chwyt marketingowy czy pewnego rodzaju spójność z materiałem muzycznym?
    Jest to chwyt antymarketingowy. Od lat próbuję odchodzić od świata kolorowego i od sytuacji ścigania się o przebój. Świadomie rezygnuję z tego świata i coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby być postrzegana przez pryzmat swojej twórczości. Obecna płyta i to, co się wokół niej dzieje, sesja zdjęciowa, która oprawia moją stronę internetową i profil na Myspace jest połączona z klimatem i zawartością muzyki na krążku. Nagrywając płytę organiczną, wyciszoną, akustyczną, nie wyobrażam sobie, żebym nagle była jakoś super wystylizowana i żeby to było w krzyczących kolorach. Wszystko zostało narzucone przez warstwę muzyczną, to ma być jedną całością – nieostrą, trochę senną, rozmazaną.

Minęło już dobrych kilka lat odkąd zaczęłaś swoją karierę solową. Masz jeszcze jakikolwiek kontakt z muzykami Varius Manx?

    Nie mam absolutnie kontaktu. Współpraca z zespołem była bardzo ważna i to był dla mnie bardzo duży krok do przodu, wiele się nauczyłam, ale w mojej świadomości był to tylko etap drogi, a nie cel podróży. Moje odejście było tylko kwestią czasu. Zdarzyło się. Ja ten etap mam już za sobą. Tak samo jak mam za sobą dzieciństwo, szkołę podstawową, liceum. Są pewne etapy, do których nie można wrócić. Działy się one w przeszłości i są zamknięte.

Autor: Maciek Kancerek, Paula Mościcka, Mateusz Stawecki

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00