KSIĄŻKA:

„Maskarada” – część XI i XII

XI

To zabawne z jaką swobodą zapisuję kolejne arkusze mojej pożółkłej ryzy. Zabawne jest również to, że dotarłem do momentu, od którego tak naprawdę powinienem zacząć tę historię. To, co dotychczas zapisałem, pamiętam jak przez mgłę. Wspomnienia tlą się jeszcze w mojej głowie, lecz z każdym dniem stają się coraz bardziej niewyraźne, rozmyte. Równie dobrze wszystko mogło zostać zmyślone.

Za oknami zachodzące marcowe słońce odbija się krwistą smugą w szklanych taflach wystaw. Do „Klepsydry” schodzą się kolejni nieudacznicy i desperaci, atmosfera gęstnieje wraz z dymem nerwowo odpalanych papierosów. Kolejny stracony dzień zbliża się ku końcowi. Cuchnący robotnicy z pobliskiej budowy rechoczą nad spotniałymi kuflami, ich posunięte w wieku towarzyszki straszą rzędami krzywych zębów, pożółkłych od nikotyny i pitej litrami kawy. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, chociaż ślęcząc w towarzystwie butelki whisky nad stosem zapisanych drobnym makiem kartek z pewnością wyglądam co najmniej groteskowo.

Udręczone miasto powoli traci rysy, rozmywa się wśród migoczących wściekle neonów. Taki widok można mieć na własność za niespełna dwa złote, kupując w pierwszym lepszym kiosku pamiątkową pocztówkę. Pejzaż z piekła rodem, makabryczna groteska spod znaku Muncha i Kafki. Alkohol wypełnia mnie przyjemnym ciepłem, skrapla się na czole znacząc co jakiś czas zapisywane z brawurą kartki. Muszę ochłonąć, uspokoić zdrętwiałe palce smukłością papierosa. Z whisky także powinienem przystopować. W takim tempie urżnę się dokumentnie nie będąc nawet w połowie mojej spowiedzi. Jeszcze rok temu byłem w stanie zagrać dwugodzinny koncert po dużej wódce, dziś z trudem przychodzi mi nawet pisanie. Wypalony i nieznośnie zmanierowany – wymarzony materiał poglądowy dla napuszonych feministek.

Jak już napisałem, właściwy tok mojej opowieści powinienem rozpocząć od „jednej z najbardziej brawurowych tras w dotychczasowej karierze Edgara” (autentyczne hasło zamieszczone na plakatach i biletach). Nie doszłoby do niej, gdyby nie przedsiębiorczość Zakrzewicza i moja bezczelność. Z racji pokaźnego zysku, jaki zagwarantowała nam sprzedaż albumu, tantiemy z muzyki do reklam oraz bądź co bądź pomoc sponsorów (brzmi egzotycznie, nieprawdaż?), udało się nam po kilku głębszych zorganizować całkiem przyzwoite zaplecze finansowe. Sześćdziesiąt dużych koncertów klubowych, dwa wieczory w Filharmonii Zielonogórskiej (do których nigdy nie doszło) oraz kilka występów na rodzimych festiwalach i imprezach studenckich. Wszystko owiane chwytliwą i jak się okazało skuteczną pod względem marketingowym aurą mojego powrotu. Przerażające, że niedoszłe medialne trupy mogą się cieszyć tak ogromnym powodzeniem.

Próby do pierwszych koncertów przebiegały bez większych zastrzeżeń. Po wykonaniu kilkudziesięciu telefonów i wysłaniu niezliczonych maili udało się ostatecznie skompletować świetny zespół. Basista sesyjny Marcin Kruk (dawny muzyk saksofonisty Tomasza Orczyka), magik syntezatorów i producent w jednej osobie Piotr „Peter” Kidawa oraz sprawdzony już Filip Kolisiak, jedyny perkusista, który zdołał mnie ostatecznie przekonać do swego talentu oraz względnej ugodowości, co jak powszechnie wiadomo jest w przypadku bębniarzy cechą wielce pożądaną. Jedynie Laura zniknęła po kilku próbach. Nie chciała powiedzieć, co się stało, niemniej zapewniła, że to sprawy osobiste i musi wyjechać na jakiś czas. Dzwoniłem do niej kilka razy, ale nic nie wskórałem. Obiecała jedynie, że wkrótce się spotkamy. Była to dosyć niekomfortowa sytuacja, zwłaszcza, że jak na stosunkowo krótką znajomość, bardzo się z nią zżyłem. Koniec końców wydawało mi się, że nawet sam choleryk Zakrzewicz nie miał jej nic do zarzucenia. Szczególnie względem apetycznych dekoltów i obcisłych spodni.

Przyznam nieskromnie, że scenografia przygotowana na trasę była doprawdy genialna. Cały geniusz polegał na jej braku, nie licząc pewnego efektownego dodatku. Nienawidzę ton sprzętu na scenie i  dlatego bardzo mi zależało na jego maksymalnym zatuszowaniu. Postanowiłem wykorzystać stary patent jednego z moich ulubionych zespołów, pochodzący jeszcze z początku lat 70. Wszystkie niepotrzebne akcesoria powędrowały za folię, na którą w trakcie koncertu puszczano różnokolorowe snopy świateł (w oryginale był to statyczny fiolet). Zabieg ten pełnił zresztą dodatkową rolę estetyczną, przysłaniając nierzadko obskurny pejzaż plenerów lub odstręczające wykończenie scen klubowych. Rzecz jasna, ze względu na gabaryty niektórych klubów nie wszędzie udało się nam zainstalować naszą scenografię, jednak tam, gdzie doszło to do skutku, efekt był naprawdę godny podziwu.  

Pierwszy koncert miał miejsce w Warszawie. Było to oficjalne otwarcie trasy, która według moich zamiarów miała skopać tyłki wszystkim napuszonym szarpidrutom w tym kraju. Jak się później okazało, nie było szans żeby dotrwać do jej końca.

XII

– Edgar!

Uniosłem ciężką głowę znad panelu z efektami gitarowymi. Nienawidzę, gdy ktoś przerywa mi pracę. Nawet, jeśli jest to Zakrzewicz.

– Nie widzisz, że jestem zajęty? – burknąłem.

– Edgar, ktoś do ciebie.

Nieopodal sceny stała Sonia, tak niepodobna do zahukanej dziewczyny napastowanej kilka tygodni wcześniej przez pijanego buldoga. Z drugiej strony nie przypominała także skrupulatnie wypracowanego wcielenia bezkompromisowej dziennikarki, nicującej nawet najbardziej zatwardziałe szychy w tym mieście. Idealnie ułożone włosy z grzywką przystrzyżoną tuż nad linią brwi, krwiście czerwona szminka kontrastująca z nieskazitelną bielą koszuli, smukła talia opięta czernią marynarki. Wyglądała bardzo oficjalnie, choć już pierwsze spojrzenie pozwalało stwierdzić, że nie przyszła tu w sprawach zawodowych. Przyznam, że w tamtej chwili wykrzyknik w moich spodniach był bardziej napięty niż zwykle.

– Cześć – zaczęła, wiercąc mnie swym spojrzeniem. – Długo się nie odzywałeś.

– Chciałem przyjść, ale wolałem nie spotykać się po raz kolejny z twoim chłopakiem. 

– Jasne. Masz wolną chwilę?

– Tak, chodźmy do garderoby.

Gdy przechodziliśmy wąskim korytarzem tuż za sceną, wyszła ku nam Laura, która wróciła do mnie kilka dni wcześniej. Obie panie wymownie wymieniły spojrzenia, nawet na chwilę się nie zatrzymując. Z ich ust nie padło żadne słowo, nie siliły się na pozór oficjalnego, odsączonego z emocji powitania. A przynajmniej tak mi się wydawało. Wolałem mimo wszystko przyspieszyć kroku.

Garderoba została zaimprowizowana w jednym z niewielkich pomieszczeń socjalnych, do którego przytaszczono sofę, kilka krzeseł, a poznaczone odpryskami zżółkłej farby ściany nieudolnie próbowano przysłonić tandetnymi plakatami. Pod jedną z nich urządzono także niewielki barek. Sonia rozsiadła się wygodnie zakładając nogę na nogę. Atmosfera gęstniała z każdą minutą, skraplała się na karku i spływała z zimnym dreszczem po plecach.

– Napijesz się? – spytałem nawet na nią nie patrząc.

– Ostatnio było Martini. A dziś?

– Dziś również, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Poproszę. Usiądź obok mnie – dodała po chwili.

Sonia doprawdy zmieniła się od naszego poprzedniego spotkania. Było w niej coś drapieżnego, coś wymierzonego prosto między moje oczy.

– Skąd ten chłód? – wymruczała znad kieliszka. – Poprzednio byłeś bardziej wygadany.

Rzeczywiście, miała rację, jednak poprzednim razem prowadziło mnie kilka osuszonych naprędce szklanek whisky. W tej chwili byłem zaś trzeźwy jak niemowlę. W myślach odmawiałem nerwowe zaklęcia, aby sączone Martini jak najszybciej rozlało się we mnie kojącym ciepłem. Z rana zazwyczaj odczuwam niedostatek brawury i ułańskiej fantazji. Mimo, że wciąż starałem się grać w najlepsze, to jednak trzeźwość umysłu skutecznie mi to utrudniała.

– Wiesz, kochana…

– Słucham? Dlaczego mnie tak nazywasz?

Błąd, do przerwy 1:0. Dla niej rzecz jasna.

– Ponieważ niesłychanie bezczelny ze mnie osobnik. A ty jesteś na tyle urocza, że moja bezczelność wymyka się spod kontroli.

Drętwota moich słów była niczym policzek wymierzony samemu sobie. Gorzej już być nie mogło. Przechyliłem kieliszek licząc na olśnienie.

– Cholera, Edgar – zaczęła po dłuższej chwili. – Jesteś facetem, który wyrywa dziesiątki lasek, obija mordę damskiemu bokserowi, a kiedy odwiedzam cię bez zapowiedzi, zachowujesz się jak podlotek. Aż trudno w to uwierzyć. A ja jestem na tyle naiwna, żeby dalej z tobą rozmawiać.

– Więc?

– To słodkie, naprawdę urocze. Choć nieco dziwne.

Sonia odstawiła kieliszek, przymknęła powieki i zrobiła coś, co przyprawiło mnie o dreszcz. Oto zapatrzona w siebie pani dziennikarka, która jeszcze nie tak dawno obsmarowała „wyrachowaną i zapatrzoną w siebie gwiazdę jednego sezonu”, teraz całuje mnie, kusząc wilgotnymi od Martini i krwistej szminki wargami. Oto otwiera oczy, uśmiecha się niczym zawstydzona licealistka i kciukiem dotyka moich własnych ust, jak gdyby chciała wetrzeć w nie wspomnienie poprzednich sekund. Oto wreszcie uroczo przechyla głowę i wtula się we mnie całym swym filigranowym ciałem, jak gdyby to była zwykła poranna pieszczota znających się od lat kochanków. A ja? Niczym ostatni baran objąłem ją niepewnie i musnąłem ustami czubek głowy. Po chwili wydukałem, coś czego nawet najstarsi Indianie nie mogliby przewidzieć. Ba!, czego ja sam nie mógłbym oczekiwać nawet w najbardziej groteskowym, pijackim widzie. Wierzcie mi, zagrałem to wybornie.

– Zostań ze mną. Zostań na długo – powiedziałem.

– Edgar?

– Słucham.

– Nic, zupełnie nic.

Kilka godzin później, gdy Sonia odjechała taksówką do swojego mieszkania, zadzwoniłem po dwie długonogie brunetki, aby towarzyszyły mi przez resztę nocy. Musiałem odreagować, kiepsko znoszę stres.

cdn.

[%]php%news%16559[%]

 

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00