KSIĄŻKA:

„Maskarada” – część VI, VII i VIII

VI

Wszystko potoczyło się w szaleńczym tempie. Album nagrałem w niewielkim studiu u  znajomego z dawnych czasów, Piotrka Malca (zmarł na zawał jakieś pół roku później). Układ był niemal taki sam jak na Zapadłej – wszystkie instrumenty nagrałem sam. Wyjątkiem była jedynie perkusja, którą zajął się Filip Kolisiak, mający tę rzadką właściwość łączenia zdrowego pierdolnięcia z finezją i wysmakowaniem.

Płyta trafiła do sprzedaży w połowie listopada. Poprzedzała ją dwudziestominutowa EPka, dostępna w Internecie za symboliczną opłatą. Ludzie z wytwórni wpadli na pomysł, aby udostępnić także dodatkowe materiały z sesji nagraniowej. Mimo tych zabiegów, mała płyta sprzedawała się raczej mizernie, co nie wróżyło najlepiej. Przełom nastąpił jednak w połowie grudnia, kilka tygodni po wydaniu głównego albumu. Płyta znikała ze sklepowych półek w więcej niż zadowalającym tempie, a jej recenzje – początkowo zdystansowane i chłodne – z tygodnia na tydzień nabierały coraz większych rumieńców.

Mimo względnej przychylności portali muzycznych, wiele kwestii wciąż przyćmiewało zawartość albumu. Media rychło pochwyciły temat, jednak początkowo więcej było spekulacji, czy i tym razem odejdę w cień w atmosferze skandalu. Były to bardzo przejaskrawione opinie, zwłaszcza, że jeśli miałbym na trzeźwo i z zimną kalkulacją ocenić kilka poprzednich lat, to rzekome ekscesy były generowane głównie przez portale plotkarskie i tym podobne. Nie przeczę, dałem kiedyś w pysk jednemu dziennikarzynie, wierzcie jednak, że naprawdę mu się należało. Poza tym w pewnym momencie zacząłem odnosić wrażenie, że moja muzyka schodzi na dalszy plan, a głównym tematem staje się liczba dziewczyn, z którymi rzekomo usiłowałem się przespać. Między innymi dlatego postanowiłem zrobić sobie blisko dwuletnią przerwę.

Oszczędzę wam dalszych opisów atmosfery panującej po opublikowaniu nowego albumu. Niemniej gdy po jakimś czasie zyskałem już status wolnego strzelca, hołubionego szczerym zachwytem zarówno pryszczatych uczennic, jak i wyzwolonych kobiet sukcesu, oraz nienawiścią ze strony ich ojców, mężów i kochanków (autentyczny cytat z pewnej recenzji), wydawało mi się, że mój świat nabrał ostrych, fluorescencyjnych barw. Ulica Zapadła zapadła się pod ziemię wraz z całym rozgoryczeniem, jakie w sobie nosiłem. Białą sofę potraktowałem w sposób godny Dantona, rąbiąc ją w kawałki, które następnie z fantazją Wojaczka zrzuciłem z balkonu. Z każdym kolejnym strzępem ciskanym na chodnik czas zwalniał, pozwalając na dokładne wybieranie najbardziej soczystych kąsków z otaczającej rzeczywistości. Był to początek mojego przebłysku.

I końca zarazem.

Wraz z latem nastały tłuste, szalone miesiące, a ja ostatecznie powróciłem w chwale. Co wieczór inne miasto, inne twarze pod sceną, inny widok z okna o świcie, wreszcie co wieczór inna dziewczyna w hotelowym pokoju, nucąca pod nosem moje kawałki. Niezmiennym pozostawał wyłącznie wyuzdany karnawał uciech, rozpędzony na podobieństwo buchającej parą lokomotywy. Byłem sceniczną bestią, władcą umysłów, królem maskarady naznaczonym smugą szminki. Mój libertyński maraton zdawał się nie mieć końca. Wierzcie mi, takie rzeczy są możliwe nawet w Polsce.

Otaczałem się wówczas dziesiątkami ludzi, pielęgnując ten rozkoszny gwar kłębiących się wokół mnie osób. Wypełniałem swym wdziękiem każdą, choćby najmniejszą szczelinę okalającej mnie przestrzeni. Lawirowałem między hotelami a zadymionymi barami, wdychałem mozaiki zapachów, lądowałem bezwstydnie między udami dziesiątek głupiutkich i wiecznie roześmianych panien, z ich pożądania zaś czyniłem swój talizman. Pierwszy raz od dwóch lat pałałem szczerym, niczym nieskrępowanym szczęściem. A przynajmniej w taki sposób to wówczas odbierałem, choć rzeczywistość była zapewne znacznie mniej spektakularna niż sądziłem.

Jednego z takich wieczorów, będąc znów w stolicy, poznałem Sonię. Skręciłem na Mazowiecką i po chwili znalazłem się w jadowicie rozświetlonym pubie o zupełnie nieadekwatnej nazwie „IQ”. Już w progu dojrzałem jej drobną sylwetkę, lewitującą nieomal wśród papierosowego dymu. Emanowała przyjemnym ciepłem, jakże odmiennym od wykalkulowanej sympatii wszystkich moich kobiet (która, swoją drogą, w żadnym stopniu mnie nie gorszyła).

Sonia siedziała w kącie, sącząc niespiesznie drinka z nastroszonego parasolkami i innym tego typu badziewiem kieliszka. Samotna obecność kobiet, takich jak ona, od zawsze stanowi dla przytłumionego testosteronem umysłu samca bodziec do natychmiastowego działania. Nawet tak oczywisty fakt, jak ten, że potencjalna zdobycz może oczekiwać przybycia kogoś bliskiego, niekiedy nawet ukochanego mężczyzny, nie jest wystarczającym hamulcem. Dalsze wypadki potoczyłyby się zapewne w klasycznym porządku, to znaczy kilka drinków, taksówka i pachnące ciężkimi perfumami łóżko, gdyby nie pewien znaczący szkopuł. Otóż Sonia wydawała się inna niż cała zapijaczona zgraja kłębiącą się w „IQ”. Ba!, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, Sonia wydawała się być inna w pełnym wymiarze godzin, jeśli wiecie, co mam na myśli. Mogłem się założyć, że to, co czyniło ją wówczas tak wyjątkową, to pewna aura sprzeczności, jaką wokół siebie roztaczała. Byłem przekonany, że ciepło i wyczuwalna na dystans przychylność, którymi emanowała, muszą być z czymś skontrastowane. Mógł to być dla przykładu ostry, tnący wszechobecny hałas język, którym byłaby w stanie z rozkoszną satysfakcją osadzić na miejscu zgraję rozochoconych samców. Taka sprzeczność jawiła się w jej przypadku jako coś zupełnie oczywistego. I niesamowicie podniecającego, jeśli mam być szczery.

 – Witaj – zacząłem dosiadając się bezczelnie. – Zapytam wprost, bez zbędnych ceregieli. – Ma pani ochotę na kolejnego drinka?

Sonia nawet nie mrugnęła, wiercąc mnie znudzonym, choć zarazem szalenie przenikliwym spojrzeniem. Najwyraźniej nie była fanką takich bezceremonialnych i, powiedzmy sobie szczerze, niezbyt lotnych powitań.

 – To zależy – odpowiedziała po chwili. Jej głos wydawał się zbyt niski oraz całkowicie niekorespondujący z drobną sylwetką i delikatną, dziewczęcą twarzą. – To zależy, czy skończy się wyłącznie na drinku.

– Przyzna pani, że to całkiem miłe wprowadzenie do czegoś więcej.

– Daruj sobie, poznaję cię. Nic dziwnego, szczerzysz zęby z każdego plakatu rozwieszonego w tym mieście. Megalomania to paskudna cecha, sam przyznaj.

Nie muszę chyba dodawać, że już po tych kilku zdaniach pogratulowałem sobie nader trafnej oceny Soni. Nie mogłem się mylić, nie leżało to w mojej naturze.

– Widzę, że całkiem zgrabnie przeszliśmy na „ty”. Czy zatem zechcesz wypić drinka
z paskudnym megalomanem, szczerzącym zęby z każdego słupa w tym mieście? – ponowiłem pytanie, pozwalając sobie na teatralne westchnięcie.

 – Najpierw dorośnij…

Przez ułamek sekundy dojrzałem w kąciku jej pełnych ust nikły grymas ironicznego uśmiechu. Skądś już znałem ten grymas, choć równie dobrze mógł to być jedynie alkoholowy miraż. Uśmiech, czy nie, pogawędkę można było uznać za zakończoną. Sonia dopiła resztkę drinka, po czym wstała, zabrała torebkę i wyszła. O tak, po prostu, niczym znudzona kotka.

– Do rychłego – mruknąłem zaciągając się papierosem. – Do rychłego…

VII

Rozwód z prasą wszelkiej maści wziąłem kilka dobrych lat wcześniej, zrywając na długi czas kontakty z dziennikarskim światem. Jak już wspominałem, nie było to rozstanie bezbolesne i łatwe. Co więcej, przebiegało w atmosferze skandalu po tym, jak strzeliłem w mordę pewnemu kłamliwemu pismakowi. Mimo wszystko zdziwiła mnie histeryczna reakcja Zakrzewicza, który na kilka godzin przed kolejnym warszawskim koncertem wskoczył do mojej garderoby ze strzępami jakiejś gazety.

– Ty durniu – zakrzyknął już od drzwi. – Zupełnie cię pojebało!

– Oho, która ci znów nie dała, że tak się wkurzasz? Mogę z nią porozmawiać?

Zakrzewicz prychnął gniewnie i rzucił w moją stronę wymiętą gazetę.

– Zamknij się i czytaj.

– „Klęska Biało-Czerwonych”. Co ja mam niby wspólnego z naszą reprezentacją?

– Nie to! Kolejna strona.

Na sąsiedniej stronie znajdował się artykuł o tłustym, kłującym oczy tytule: „Warszafka celebrytów”. Podpisano: Sonia Trzebiesiuk. Nazwisko było mi tak doskonale obce, jak smak żabich udek.

– Wiesz, że uwielbiam gierki, Rafał, ale tym razem nie mam bladego pojęcia, o co ci chodzi. Wiesz co, zapalę sobie…

Rafał machinalnie wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów, nawet na mnie nie zerkając.

– Na jakim ty świecie żyjesz… – zaczął wyraźnie zrezygnowany. – Sonia Trzebiesiuk to siksa znana głównie z tego, że potrafi bez mrugnięcia okiem obsmarować największe szychy w tym mieście. Ma na swoim koncie takie wywiady i artykuły, że w pale ci się nie mieści. Już niejednemu spieprzyła karierę.

– Szkoda, że ze mną jeszcze żadnego wywiadu nie przeprowadziła… Zgrywam się Rafał, spokojnie.

– Nie, Edgar, dobrze wiem, że się nie zgrywasz, więc mi tu, kurwa, nie picuj.

– No dobrze. Sonia Trzebiesiuk, dziennikarka. I niby co ona ma ze mną wspólnego?

– Edgar, kurwa, rwałeś ją kilka dni temu w barze!

To właśnie od Zakrzewicza dowiedziałem się o Soni. I przyznam, że bardzo mnie te informacje rozochociły. Mój instynkt znów mnie nie zawiódł.

– A teraz przeczytaj, jak cię obsmarowała. I zapamiętaj jedno: nie próbuj wchodzić jej
w drogę.

Zakrzewicz jeszcze nie wiedział, że na to było już stanowczo za późno.

VIII

Zdobycie adresu Soni nie przysporzyło mi większych trudności. Znane dziennikarki mają zazwyczaj u swego boku młode, ambitne i obrzydliwie pracowite asystentki, niepoprawnie marzące o wygryzieniu w przyszłości swych pracodawczyń. Asystentka Soni nie była wyjątkiem. Posiadała dodatkowo jeszcze jedną, bardzo przydatną cechę. Była mianowicie absolutnie zafascynowana moją osobą. Kiedy dzwoniłem do redakcji, w której pracowała Sonia, usłyszałem w słuchawce ten irytujący głos słodkiej idiotki reagujący histerycznym „o Boże!” na moje  nazwisko. Spotkanie w cztery oczy było jeszcze gorsze, choć muszę przyznać, że pod względem walorów fizycznych Sonia wykazała się całkiem wprawnym okiem. Po kilku minutach szczerzenia zębów na modłę Jamesa Deana dowiedziałem się, że Sonia pracuje głównie w domu, a do redakcji zagląda wyłącznie od wielkiego dzwonu (wybaczcie ten kiepski rym). Odebrałem z drżącej dłoni asystentki wypisany z kaligraficzną precyzją adres i czując na gębie krępującą maskę wytrawnego amanta, wsiadłem do pierwszej lepszej taksówki.   

Sonia mieszkała na drugim piętrze secesyjnej kamienicy w centrum miasta, ozdobionej sugestywnymi maszkaronami. Nie miałem jednak czasu na podziwianie architektonicznych niuansów. Zaraz po wejściu na klatkę schodową dobiegły mnie krzyki i wyzwiska, rozsadzające echem cały budynek. Niechybnie dochodziły z mieszkania Soni. Wspiąłem się przezornie na piętro, przeklinając w duchu trzeszczące schody. W gruncie rzeczy mogłem być jednak pewien, że nawet młot pneumatyczny nie przebiłby się przez tę wrzawę.

Drzwi do mieszkania były otwarte na oścież. Histeryczny głos wyraźnie podchmielonego mężczyzny nie szczędził sobie siarczystych epitetów, wśród których „głupia kurwa” wydawał się  najdelikatniejszym z nich.

– Ty głupia kurwo, pożałujesz. Zajebię cię!

Stanąłem w progu, a moim oczom ukazał się żałosny obrazek. Oto jakiś barczysty fagas
w rozpiętej i niemiłosiernie upapranej koszuli rzucał wkoło czym popadnie, wrzeszcząc na skuloną w koncie Sonię. Jej twarz była mokra od łez i brudna od roztartego makijażu. Mętny wzrok wbijała w podłogę, bezskutecznie usiłując zatkać uszy drżącymi dłońmi.

– Zajebię cię! Niech wszyscy słyszą, jaka z ciebie kurwa!

Nigdy nie byłem mężnym bohaterem na miarę starofrancuskich chansons de geste, jednak od dziecka czuję obrzydzenie do skurwiałych damskich bokserów. To w zasadzie jedyna rzecz odziedziczona przeze mnie po tatku – nienawiść do takich samych bydlaków, jakim niewątpliwe był mój ojczulek.

– Lepiej odstaw ten wazon, koleżko. Spodobał mi się – syknąłem.

W mieszkaniu momentalnie nastała cisza. Fagas, jak gdyby nie rozumiejąc co się dzieje, odwrócił się chwiejnie, wlepiając we mnie tępe spojrzenie. Sonia była równie zaskoczona. Kątem oka dojrzałem jej konsternację, malującą się pod warstwą rozmytego makijażu. Nie trwało to długo. Już po chwili fagas przypomniał sobie o swym samczym wkurwieniu na cały świat.

– A ty kto, chuju złamany?! Wypierdalaj stąd!

„Zaraz wyrwę ci ten parszywy jęzor” – pomyślałem. „Jestem gwiazdą!”.

– No dobrze, ujmę to tak, żebyś zrozumiał. Nie podobasz mi się. I to bardzo. Policzę do trzech, a ty w tym czasie odstawisz ten piękny wazon i zabierzesz dupę w troki. Raz…

Fagas był wyraźnie zdezorientowany, zwłaszcza że miał przed sobą wymoczka o wiele drobniejszego od siebie.

– Dwa…

Posłusznie odstawił wazon.

I ruszył wprost na mnie.

– Zajebię!

Przedpokój był na szczęście na tyle obszerny, że zdołałem się uchylić. Chwyciłem fagasa za kraj pomiętej koszuli i cisnąłem nim o ścianę, co przy gabarytach jego tłustego cielska było nie lada wyczynem. Pierwszy cios zadałem raczej asekuracyjnie, tak aby pozostał w szoku. Poczułem, jak jego wargi zmieniają się w krwawą miazgę. Zatoczył się wyraźnie oszołomiony
i plując krwią padł na kolana. Poprawiłem, tym razem strzelając go między oczy. Jeśli mam być szczery, to spodziewałem się większych trudności.

– No, koleżko, chyba masz dosyć, co? – wydyszałem, przyciskając go nogą do ściany. – A teraz jeszcze raz uważnie posłuchaj. Za moment wyjdziesz stąd w podskokach i więcej nie będziesz niepokoił tej pani. A jeśli przyjdzie ci coś głupiego do głowy i będziesz na mnie czekał w jakiejś ciemnej alejce, to wierz mi, skończysz o wiele gorzej. Zrozumiałeś?

Fagas pokiwał niemrawo, brocząc krwią niczym zarzynane prosię.

– Świetnie. A teraz złamię ci palec.

Zaskamlał i wlepił we mnie błagalne spojrzenie. Znów to samo. Kolejny sukinsyn, trzęsący portkami przed takim chuchrem jak ja. Mocny w rzucaniu wazonami.

– Dobra, zjeżdżaj stąd, bo robi mi się niedobrze.

Wytoczył się chwiejnym krokiem, ściskając przy piersi cudem oszczędzony palec. Miał szczęście, naprawdę zamierzałem go złamać. Zamknąłem za nim drzwi i zapaliłem.

– Wybacz – zwróciłem się do Soni najdelikatniej jak potrafiłem. – Mogę?

Kiwnęła nieznacznie głową nawet na mnie nie spojrzawszy. Podszedłem powoli i usiadłem obok niej.

– Po cholerę przyszedłeś? – zapytała wreszcie po bardzo długiej chwili.

– Najwyraźniej po to, aby wpuścić tu nieco świeżego powietrza.

– Nikt nie może się dowiedzieć – syknęła. – Nikt, rozumiesz?

Kolejna indywidualistka, zmiatająca swe osobiste problemy pod dywanik zawodowych sukcesów. Jakie to oczywiste.

– Skąd ty w ogóle znasz mój adres, co?

To tyle w temacie wdzięczności. Sonia musiała w końcu wyładować całą swą frustrację
i zgorzknienie. Niestety, na mnie.

– Sama przecież napisałaś, że jestem, cytuję, „wyrachowaną i zapatrzoną w siebie gwiazdą jednego sezonu”.

– No nie, to ta pinda… Zabiję ją.

– Przestań wyrażać się jak twój facet.

Sonia zerwała się spod ściany. Była ubrana jedynie w koszulkę i majtki, więc bez przeszkód mogłem podziwiać jej apetyczne nogi. Starała się za wszelką cenę powrócić do swej oficjalnej, dystyngowanej maski. Niestety, strój skutecznie jej to uniemożliwiał.

– Po pierwsze, to nie mój facet, już dawno nie jesteśmy razem. Po drugie, bardzo ci dziękuję, ale powinieneś już iść. Jeśli myślisz, że rzucę ci się w ramiona, to jesteś w błędzie. Nie udało ci się wtedy, nie uda teraz. Nigdy.

Wypluwała słowa z prędkością karabinu maszynowego, usiłując zebrać wszystkie walające się na podłodze rzeczy. Niedopałek wyrzuciłem przez uchylone okno i rozsiadłem się na wygodnej sofie. Białej.

– „Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne” – wyrecytowałem.

– Szekspir?

– Brawo.

– Mam rozumieć, że trywialnymi cytatami zamierzasz uporządkować moje życie? Palant.

– Niekoniecznie. Póki co przydałoby się uporządkować ten pokój. Ale najpierw…

W tym samym momencie rozległo się donośne pukanie do drzwi. Sonia jęknęła i cofnęła się pod okno. Spojrzałem ukradkiem na zegarek i uśmiechnąłem się do niej bezczelnie.

– Czego rżysz?! Zrób coś – pisnęła błagalnie. Oto i cała prawda o dystyngowanej dziennikarce, truchlejącej gdy słyszy pukanie do drzwi.

– Spokojnie, to nie on.

Wstałem niespiesznie z sofy i uchyliłem drzwi. Sonia nie widziała, jak odbieram z rąk umówionego wcześniej posłańca paczkę z dwiema butelkami Martini i pokwitowanie

– Wiem, że gustujesz w białym Martini. Jedna butelka na teraz, a co do drugiej to się jeszcze okaże… Gdzie trzymasz kieliszki i oliwki?

(Pewnie myślicie, że na większą tandetę nie mogłem sobie pozwolić. Zapewne macie rację.)

Sonia stała jak wryta, śledząc bezradnie każdy mój ruch. W kąciku jej ust dostrzegłem jednak cień uśmiechu.

– Nie mam ginu – wydukała wstydliwie. – A może o to też zadbałeś?

– Oczywiście – roześmiałem się teatralnie wyjmując z kieszeni marynarki małą butelkę. – Na szczęście się nie rozbiła.

Następnych kilka godzin spędziliśmy na sączeniu Martini i rozmowach o byle czym. Sonia była bardziej skomplikowana, niż przypuszczałem. Wbrew moim nadziejom nie otworzyła się w miarę upływu czasu, nie zaufała mi na tyle, aby przekroczyć granicę werbalnej intymności. Było to w zasadzie do przewidzenia. Niestety, znacznie częściej zdarzało mi się przebywać w  towarzystwie kobiet, które pozbywały się majtek szybciej niż myślały.

Sonia gładziła palcami smukłą nóżkę kieliszka i wpatrywała się we mnie z lekko rozchylonymi wargami. Znałem już to spojrzenie. Pamiętałem je, gdy lądowałem w objęciach Kobiety Mojego Życia na białej sofie. Jednak sofę już dawno rozniosłem w drzazgi, a obok mnie siedział Anioł. Pierwszy raz od dawna nie miałem pewności do czego może to doprowadzić. Nie chciałem spędzić z nią bezsennej nocy wśród alkoholowych oparów. Chciałem czegoś więcej. Chciałem świadomej gry według własnych zasad.

I właśnie to cholernie mnie ekscytowało.

cdn.

[%]php%news%16517[%]

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00