KSIĄŻKA:

„Maskarada” – część IX i X

IX

Jedną z wielu przypadłości Zakrzewicza, o której nie miałem jeszcze okazji wspomnieć, była całkowita nieumiejętność przybierania odpowiednich w danej sytuacji masek. Był do znudzenia otwarty, przewidywalny, wulgarny wręcz, a jego absolutna szczerość (traktowana raczej w kategoriach rubasznej bezpośredniości niż cnoty) doprowadzała mnie niekiedy do szału. Długo łamałem sobie głowę nad tym, jakim sposobem Zakrzewicz osiągnął tak wiele kierując się wyłącznie charyzmą i siłą przebicia, a nie hochsztaplerstwem i krętactwem, które były normą w świecie reflektorów i błyszczącego confetti. Pomysł na nową trasę także był zapewne jedną z tych koncepcji, którą przeforsował przy pomocy swych klasycznych metod perswazji. Duża trasa nie była w zasadzie niczym szczególnym, wręcz przeciwnie. Pojawiło się kilku sponsorów, którzy chcieli dołożyć swoje trzy grosze do tego wydarzenia. Jednak zamysł Rafała był w gruncie rzeczy szalony i bardziej odpowiadał moim chaotycznym wizjom niż jego niezmiennemu pragmatyzmowi. Jeśli sam z siebie zdecydował się przedstawić tak wyrachowany plan, to musiał być absolutnie pewny jego sukcesu. I, przyznam szczerze, miał ku temu podstawy.

– Posłuchaj mnie uważnie, Edgar, wiesz że nie lubię się powtarzać – zagaił któregoś wieczoru pałaszując ze smakiem jakąś wegetariańską mamałygę. – Musisz zrobić coś większego, coś bardziej spektakularnego. Nie możesz cały czas zabawiać się w solistę za fortepianem i z pieprzonym automatem perkusyjnym. Ludzie oczekują czegoś szalonego, chcą show, o którym nawet im się nie śniło. A na ile cię znam, to jesteś w stanie im to zagwarantować.

Odłożyłem sztućce i popiłem sporą ilością korzennego piwa. Zaskoczył mnie, niech to szlag. Ten stary cap potrafił mnie jeszcze uwieść swoją gadką. Czułem się tak, jakby czytał
w moich myślach, co w gruncie rzeczy było całkiem prawdopodobne.

– Więc? – zacząłem niepewnie po dłuższej chwili. – Jeśli chodzi o zyski, to nie mamy się o co martwić. Praktycznie na każdym koncercie był komplet.

– Edgar, nie rżnij głupa, dobrze? Wiem, co ci chodzi po głowie. Marzysz
o tym całym scenicznym burdelu. Gdybyś mógł, to nawet pawie piórka wetknąłbyś sobie w tyłek. Jesteś popieprzony, zawsze byłeś, dlatego właśnie tobie zaufałem. A co do koncertów, weź pod uwagę, że zagrałeś ich raptem kilkanaście. I to w niedużych klubach. Bez obrazy, ale każda pinda świecąca tyłkiem miałaby komplet. Potrzebujesz czegoś większego, lepszego. Wierz mi, znam się na tym. Przyzwoitość to medialne samobójstwo.

– Ale pieprzysz.

– Nieważne. Skup się na tym, co mówię. Potrzebujesz czegoś większego. Czegoś, co przyciągnie tłumy. Ale w pierwszej kolejności potrzebujesz zespołu.

Zakrzewicz miał głowę nie od parady i sprzeczanie się z nim byłoby z mojej strony czystą głupotą. Na tym zresztą polegała nasza współpraca: wiedział co we mnie drzemie
i starał się za wszelką cenę wyciągnąć to na powierzchnię. Dwa lata wcześniej otarliśmy się
o podobną szansę, zabrakło nam wówczas jedynie odrobiny szczęścia. A teraz wydawało się, że mamy go w nadmiarze. Kwestia zespołu nie przedstawiała się jednak aż tak kolorowo, jak przypuszczał. Odwykłem od tego, nie miałem zamiaru wchodzić drugi raz do tej samej rzeki, gdyż mogło się to skończyć niezbyt przyjemnie. Każda nieudana próba byłaby pretekstem do wywalenia wszystkich na zbity pysk, a takiej sytuacji nawet najbardziej irracjonalny umysł nie uznałby za dobrą monetę. Z drugiej jednak strony wizja Zakrzewicza była nazbyt kuszącą, aby się jej oprzeć.

– Zakrzewicz…

– No?

– Zbieraj numery telefonów. Za tydzień chcę mieć najbardziej popieprzony zespół w tym kraju.

Mina Rafała wyrażała wszystko. Triumfował.

X

Pozostawienie kwestii personalnych Zakrzewiczowi było mimo wszystko sporym ryzykiem. Mogłem przypuszczać, że zorganizuje poprawnie działający kolektyw, który sprosta koncertowemu rygorowi. Sęk w tym, że byłoby to „tylko” poprawne, a więc jałowe i pozbawione wyrazu. A ja potrzebowałem głębi, przestrzeni, swoistego zapalnika, który poderwie setki rozgrzanych głów pod sceną. Potrzebowałem mocy.

Swój plan zacząłem realizować w iście makiaweliczny sposób. Zakrzewicz pracował
w pocie czoła przed komputerem z rozgrzaną do czerwoności komórką w dłoni, ja tymczasem udałem się na małą eskapadę. Po kilku osuszonych naprędce kolejkach złapałem wreszcie właściwy trop.

Klub ze striptizem „Sewilla” już w progu onieśmielał barokowych przepychem. Było tu wszystko – od stylizowanych na jońską modłę kolumn, po wielobarwne wachlarze nad barem. Absolutnie żaden element nie współgrał z innym, cała ta wymyślna pstrokacizna była kwintesencją kiczu i tandety. Strzał w dziesiątkę!

Zająłem miejsce tuż pod sceną, sącząc niespiesznie whisky z lodem. Dwie roznegliżowane dziewczyny szalały na rurach, budząc autentyczny podziw dla swej sprawności i przede wszystkim apetycznych kształtów. Jeden z gości dawał upust zadowoleniu, zawzięcie grzebiąc sobie w spodniach. Po kilku minutach na jego tłustej, nalanej twarzy odmalował się wyraz nieopisanej ulgi. Nonszalancko wytarł dłoń w marynarkę, po czym zapalił ze smakiem wymiętego papierosa.

Po kilkudziesięciu minutach jałowych obserwacji na scenę wkroczyła przedostatnia dziewczyna tego wieczoru. Była bardzo niska, co nieudolnie usiłowały zamaskować brokatowe obcasy. Jej wygląd i zachowanie sugerowały, że jest w tym fachu wystarczająco długo, aby nie przejmować się rozochoconą bandą zboczeńców, skomlącą u jej kształtnych łydek. Poruszała się zdecydowanie, bez skrępowania paradując w sugestywnej, karmazynowej bieliźnie. Z miejsca poczułem, że moja sfatygowana alkoholem twarz rozpromieniła się w uśmiechu pełnym satysfakcji.

Zauważyła mnie niemal od razu, zwabiona zapewne moim stoickim spokojem, zdecydowanie nie pasującym do tego miejsca. Przez cały występ nie spuszczała ze mnie wzroku, jak gdyby czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony, dającą jej do zrozumienia, że nie dzieje się nic dziwnego, że ten wieczór jest taki sam jak wszystkie inne. Gdy zdejmowała nieco przyciasny stanik, przez ułamek sekundy wydawała się niezdecydowana. W końcu jednak rzuciła go do mnie, ku rozpaczy kulących się pod sceną zapijaczonych kundli. Była już moja i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Oboje.

Gdy zakończyła występ, niepostrzeżenie ruszyłem za nią. Z gracją minąłem niknący w papierosowym dymie bar i wszedłem za kulisy, wprost do garderoby tancerek. Pomieszczenie było już praktycznie puste, nie licząc dwóch przebierających się striptizerek i nabitego ochroniarza barykadującego wejście. Zajęło mi chwilę nim przekonałem go, aby mnie wpuścił. Każdy ma swoją cenę.

Moja zdobycz siedziała właśnie przed lustrem, zmywając resztki fluorescencyjnego makijażu. Nie była specjalnie zaskoczona, gdy stanąłem tuz za nią.

– Nie wiem, czego oczekujesz, ale musisz wiedzieć, że zajmuję się wyłącznie tańcem. Nic więcej, żadnego obciągania – rzuciła niewzruszona. Mogłem się jedynie domyślać, jak wielu rozochoconych gości „Sewilli” usiłowało zerżnąć ją w najbliższej bramie. Na szczęście, dziewczyna była dla nich partią zbyt wysokiego sortu. A to, mili moi, wiele wróżyło.

– Jeśli dasz mi pięć minut, to wszystko ci wyjaśnię – wydukałem równie beznamiętnym tonem. – Mam czyste zamiary, więc proszę, nie nasyłaj na mnie swojego bodyguarda.

Nawet na mnie nie spojrzała. Zgrywała chłodną i obojętną, chcąc najwyraźniej, abym tę przewidywalną grę kontynuował wraz z nią.

– Nie wiem czy mnie znasz…

– Znam – ucięła. – Streszczaj się.

– Świetnie, to z pewnością wiele ułatwia. Niestety, ja nie znam ciebie.

– Więc po co zawracasz mi tyłek? Mówią na mnie Laura. I naprawdę się streszczaj, spieszy mi się.

– Cóż, chcę żebyś coś zaśpiewała. Tu i teraz.

Zaskoczyłem ją i taki też był mój zamiar. Wierzcie mi, długo układałem plan tej rozmowy. Każde zdanie miałem wyreżyserowane z największą pieczołowitością (nie dziwcie się, metody rodem z peruwiańskich telenowel to naprawdę skuteczny sposób na szybki podryw).

– Wiesz – zaczęła po dłuższej chwili. – Widziałam już wielu zboczeńców, ale ty naprawdę masz nasrane.

– Nie rozumiesz mnie. Za miesiąc wyruszam w trasę. Potrzebuję kogoś do chórku. Wiem, że brzmi to dziwacznie. Przyznaję, trochę wypiłem. Niemniej chcę, abyś u mnie śpiewała. Spodobałaś mi się.

– I naprawdę nie chodzi ci o nic więcej? – spojrzała z niedowierzaniem. Nie wiedziałem, czy zrobiłem na niej aż takie wrażenie, czy po prostu było jej żal mojej osoby.

– Zaufaj mi. Po prostu zaśpiewaj.

I, o dziwo, zaśpiewała jakiś radiowy szlagier, drażniąc moje uszy rozdzierającym falsetem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby lustro, w którym się przeglądaliśmy, pękło w drobny mak. Była idealna.

– Wiesz, nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem mnie do tego skłoniłeś. Zadowolony? Mogę już iść?

Wyciągnąłem w jej kierunku paczkę papierosów. Zgrabnie wyjęła jednego i poczekała, aż odpalę.

– Nie interesuje mnie, dlaczego to robisz. Mam na myśli taniec. Nie wiem, ile zarabiasz, ale obiecuję, że zapłacę ci dwa razy tyle. Co ty na to?

Po chwili milczenia powiedziała ile jest w stanie zarobić każdego wieczoru. Zbaraniałem. Nie było jednak odwrotu. Jeśli miałem być jej Mefistofelesem, to nie mogłem ociągać się z podpisaniem naszego cyrografu.

– Wstępnie się zgadzam – powiedziała gasząc papierosa. – Ale najpierw zaproś mnie na kolację.

– Wszystko już chyba pozamykane. Możemy zjeść u mnie, a w zasadzie w hotelu. Poza tym gdzieś się spieszyłaś – nie zdążyłem ugryźć się w język. Po pijaku tracę refleks.

– To może poczekać. Chodźmy, chyba nie chcesz, żebym się rozmyśliła.

Następne godziny spędziliśmy na długiej rozmowie przy pizzy i białym Martini. Laura okazała być się idealną kandydatką, w pełni spełniającą wszystkie moje oczekiwania. Była samotna, matkę i babcię opuściła kilka lat wcześniej przeprowadzając się z rodzinnych Mazur do rozświetlonej i kuszącej nocnym życiem Warszawy. Tańczyła, jak sama powiedziała, gdyż tylko to wychodziło jej naprawdę dobrze odkąd skończyła niezbyt prestiżowe studia. Podobnie jak ja była wyrzutkiem, dla którego punkt zaczepienia zależał od kaprysów losu. Pragnęła przygód, między innymi dlatego przystała na moją absurdalną ofertę. Podobała mi się jej szczerość i pragnienie podejmowania decyzji zgodnych wyłącznie z własnym sumieniem. Co prawda, kilka miesięcy później powiedziała mi, że nasza rozmowa wyglądała raczej żałośnie. Podobno zataczałem się pijany po pokoju. Połowy rzeczy, które jej obiecywałem, nawet nie zrozumiała, bełkotałem jak epileptyk. Jak się później okazało, zgodziła się na moją propozycję wyłącznie ze względu na pieniądze. Zbierała je na kosztowną operację dla kogoś z rodziny. Wszystko to w gruncie rzeczy wymyśliła. Prawdziwy powód jej decyzji był zgoła inny. Poznacie go później.

– Powiedz mi, Edgar, dlaczego mnie wybrałeś – zapytała odpalając kolejnego papierosa. – Oboje wiemy, że nie umiem śpiewać. Chcesz mi płacić, w porządku. Powiedz tylko co się za tym kryje.

Mimo niezłego rauszu mówiła nader składnie, zgrabnie ubierając myśli w słowa.

– Naprawdę masz na imię Laura? – zapytałem nieznacznie się do niej przysuwając.

– Nie. A teraz odpowiedz.

– Wierz mi lub nie, ale to ty mnie wybrałaś. Jest w tym jakiś mistycyzm.

– Jasne – parsknęła wymownie sięgając po kolejną butelkę Martini. – Taki kit wciskaj swoim małoletnim fankom. A tak poważnie?

– Laura, proszę cię. Przecież każdy chciałby mieć striptizerkę w zespole.

– Powinieneś oberwać po gębie. Ale jedno muszę ci przyznać. Mimo wszystko jesteś słodki. Wiesz, mówiłam, że na pewno ci nie obciągnę, ale…

– Ale co?

– Myślę, że w tej kwestii również możemy się dogadać.

cdn.

Autor: Damian Łobacz

Zobacz więcej
Back to top button
0:00
0:00