FILM:

Quentin Tarantino vs. western

Połowa XIX wieku, południe Stanów Zjednoczonych. Łowca nagród, działający pod przykrywką dentysty, w celu wytropienia swego najnowszego celu potrzebuje pomocy niewolnika, który niegdyś u nieszczęśnika pracował. Tak dr King Schultz poznaje Django. Schutlz, dość liberalny w swych poglądach dotyczących niewolnictwa, w zamian za pomoc w zawodzie oferuje Django wolność i odszukanie ukochanej żony. Ta, jak się okazuje, pracuje u Calvina Candiego, właściciela plantacji (Candyland) i miłośnika walk Mandingo.

Bardzo bałem się o ten projekt. Wydawało się niemal pewne, że tym razem Tarantino polegnie. Że „Django” będzie jego „Chinese Democracy” – długo wyczekiwane dzieło, po którym pozostaje jedynie niesmak. Budżet przekroczony, kolejni aktorzy dezerterowali z planu, wszystko zdawało się rozpadać.
 
 
Prawdopodobnie wtedy najbardziej przydały się tarantinowski instynkt i geniusz, dzięki którym wbrew wszelkim okolicznościom nakręcił świetny film. Aktorzy grają jak natchnieni. W czasie seansu nawet nie zdążymy pomyśleć o tym, że Foxx nie jest w szczycie formy, oglądając rewelacyjnych Waltza i DiCaprio. Ten pierwszy swym gadulstwem potrafi wykaraskać się z każdej sytuacji, a Leo… ach, Leo. Niesamowitą drogę przebył ten aktor od „Titanica”. Dzięki konsekwencji w dobieraniu ról i ciągłym samodoskonaleniu jakimś cudem nie stał się niewolnikiem początku swej kariery i wyrósł z niego wspaniały aktor. Ale takiej roli jeszcze nie grał – jego Candie to czystej próby szaleniec, typ niezrównoważony, a jednak nie sposób odmówić mu uroku. Mógłby być dziadkiem Hansa Landy z „Bękartów wojny”, granego tam… przez Christopha Waltza, oczywiście.
 
To zresztą bardzo sensownie wyglądałoby w filmografii Tarantino, który (szczególnie na początku kariery) swymi filmami lubi tworzyć cały ekosystem. Tarantinizmów mamy tu oczywiście więcej. Łatwo wyobrazić sobie druczek, według którego można oceniać filmy Quentina. Vendetta – jest. Dużo przemocy – jest. Charakterystyczne dialogi – również. Można ironizować, ale „Django” to naprawdę kawał dobrego, mocnego filmu. Może nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje. Na pewno dla niektórych, jako kino gatunkowe, będzie ciężki do przełknięcia, ale odwdzięczy się świetnym aktorstwem i rewelacyjnym, nagrodzonym słusznie Globem, scenariuszem. 
 
„Django” na pewno podzieli widzów. To zresztą, również wśród fanów Tarantino, reguła sięgająca czasów „Jackie Brown”.  Może nie jest tak czarujący, ani tak odkrywczy, ale ileż można zmieniać świat? To po prostu bardzo dobry film, dowodzący, że dobre kino nie potrzebuje 3D, czy CGI. Pomysłowy, diabelnie mądrze skonstruowany, stylowy i prześmieszny western zdominowany przez osobowość twórcy. Ja kupuję.

Autor: Michał Stachura

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00