FILM:

Nie lubię Supermana

Kiedy w sieci pojawiły się pierwsze zwiastuny, czułem, jak część mnie umiera. Podniosła muzyka, powolne ujęcia i teksty o „rzeczach ważnych” – wszystko to przygotowywało mnie do niechętnej wizyty w kinie, na którą szedłem jak na stracenie. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy z sali kinowej wychodziłem z uśmiechem na twarzy i myślą „Hmmm, obejrzałbym to jeszcze raz”.

Fabularnie zero zaskoczeń. Planeta Krypton umiera. Mieszkańcy wyeksploatowali ją do granic możliwości i teraz stają przed obliczem totalnej zagłady. Na domiar złego Generał Zod postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i przyspieszyć eksterminację tych, którzy przyczynili się do zniszczenia jego domu. W tym samym czasie na świat przychodzi Kal El. Jego rodzice chcąc ocalić gatunek wysyłają go na planetę Ziemia. Tam, młody mieszkaniec Kryptona, trafia do rodziny Clarków i zaczyna żyć pośród ludzi. Z czasem zaczyna odkrywać, że nigdy nie był i nie będzie człowiekiem. Przyjdzie mu też walczyć o losy Ziemi.

Mimo scenariuszowych oczywistości Snyderowi udało się stworzyć wciągającą i trzymającą w napięciu historię. Odkrywanie pochodzenia i dziedzictwa Supermana sprawia nam taką samą radochę, jak jemu pierwszy lot. Sceny, których obawiałem się najbardziej – tych ckliwych i patetycznych – zostały sprawnie poprowadzone. Nie wywołują uśmiechu politowania, a potrafią nawet wzruszyć. Reżyser znany z takich produkcji jak „300” czy „Świt żywych trupów” nie byłby oczywiście sobą, gdyby nie pokazał spektakularnej rozwałki. Scena na planecie Krypton czy finałowa demolka na Ziemi zrobione są z gigantycznym rozmachem i dosłownie wgniatają w fotel. Budynki walą się jeden za drugim, w powietrze wysadzane jest wszystko, co może wybuchnąć, a Superman obrywa… lokomotywą w facjatę. Poziom zniszczeń, jaki widzimy na ekranie, jest wręcz niewyobrażalny – to tak jakby wziąć „Avengersów” z „Transformersami” i zatrudnić do wyburzania miast.

Aktorsko jest nieźle. Zdaje egzamin zwłaszcza starsze pokolenie. Russel Crowe jako Jor El, Kevin Costner w roli przybranego ojca Clarka Kenta czy Laurence Fishburne (któremu od „Matrixa” przybyło bardzo dużo tu i ówdzie). Henry Cavil jako główny bohater jest taki, jak cały Superman – czysty jak łza i dość płaski. Najbardziej jednak brakowało mi charyzmy i pewności siebie u Lois Lane, granej przez Amy Adams.

Mimo że film trwa prawie dwie i pół godziny, ogląda się go z zapartym tchem. Można (a wręcz trzeba) przymknąć oko na kilka mielizn i nielogiczności w scenariuszu, bo całość i tak dostarcza rozrywki na najwyższym poziomie. Nie ma tu miejsca na gagi znane, chociażby ze wspomnianych już „Avengersów”, ale z drugiej strony u Supermana wyglądałby one wręcz idiotycznie. Na szczęście Snyder doskonale wyważył balans między patosem a rozrywką. Momentami uderza w nuty nad wyraz nostalgiczne, ale i to jestem w staniu mu wybaczyć. Superman w jego rękach stał się trochę bardziej ludzki i jakby mniej wkurzający. Epicki rozmach nie pozwala oderwać oczu od ekranu, a świetny montaż i wartka akcja po prostu nie zostawiają miejsca na nudę. Może nie pokochałem Supermana, tak jak kochają go Amerykanie, ale przyznaję bez bicia – niczym Ania Dąbrowska bawiłem się świetnie.

Autor: Paweł Hekman

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00