FILM:

Apokalipsa zatrzymana. Wreszcie!

W światowym kinie już dawno nie było produkcji, która aż tak rozbudziłaby moje nadzieje. Odliczanie dni do oficjalnej premiery urozmaiciłem sobie oglądaniem wszystkich zwiastunów, making-ofów i wywiadów z aktorami. Wahałem się wielokrotnie – „to nie może się udać”, powtarzałem, jednocześnie przeskakując z przejęcia z nogi na nogę. I? Na kilka dni przed seansem uspokoił mnie sam reżyser. Na zarzut, że po oscarowym i wybitnym „Labiryncie Fauna” podjął się realizacji odmóżdżającego blockbustera, Guillermo Del Toro odpowiedział: „Kiedy idę na imprezę, to się bawię. A jak idę na sympozjum, to nie biorę ze sobą tequili. Poza tym, gdy jesteś na imprezie, nie pytasz wszystkich wokół o wartości etyczne”. I właśnie tak doskonałej imprezy możecie spodziewać się po najnowszej produkcji sympatycznego Meksykanina.

Historia jest prosta jak konstrukcja cepa. Na dnie Pacyfiku otwiera się portal do innego wymiaru. Wypełzają z niego paskudne monstra zwane Kaiju, których cel to eksterminacja ludzkości. Świat jednoczy się w walce z najeźdźcami i tworzy armię Jaegerów, gigantycznych robotów bojowych. Mechy prowadzone są przez pary pilotów, którzy łączą swoje umysły i wspomnienia za pomocą swoistego neuromostu. Więcej o fabule pisać nie ma sensu, bo jest ona jedynie pretekstem do zaprezentowania umiejętności speców od efektów specjalnych.

Walki gigantycznych robotów z Kaiju to rzecz kosmicznie widowiskowa. Ich monumentalność jest nie do opisania. To po prostu trzeba zobaczyć! Zapomnijcie o rozedrganym i chaotycznym montażu znanym z „Transformersów”. Tutaj przeważają zwolnione tempa, które pozwalają nacieszyć oko szczegółowością i rozmachem. Każde kolejne starcie przyprawia o autentyczne ciary na plecach. Widok robota Gipsy Danger wymachującego tankowcem niczym maczugą to rzecz (z braku lepszego określenia) epicka. W trakcie walk jest też miejsce na kilka gagów, które idealnie niwelują niebezpieczeństwo nazbyt rozdmuchanej pompatyczności. Film trwa ponad dwie godziny i pomimo sinusoidalnego scenariusza na nudę narzekać nie można. Bohaterowie są może trochę kwadratowi i brak im większej głębi, ale nie o psychologię tutaj przecież chodzi. Postacie muszą być charakterystyczne i łatwo zapamiętywalne. Takie, które albo polubisz, albo nie. To samo tyczy się aktorów. Wszyscy grają na solidnym poziomie, idealnie wpasowując się w konwencję filmu. Ze znanych twarzy pojawia się epizodycznie Ron Perlman, który kradnie każdą daną mu sekundę.

„Pacific Rim” to film, który spełnia składane wcześniej obietnice. Wszystko jest w rozmiarze XXXXL. Roboty, potwory, efekty, akcja, humor, widowiskowość, adrenalina i czysta zabawa. Reżyser przypomniał mi, jak się czułem mając pięć lat, kiedy oglądałem po raz pierwszy przygody Indiany Jonesa, Luke’a Skywalkera czy całej ekipy Goonies. Maestria Del Toro polega też na tym, że zapominamy o otaczającym nas świecie i dajemy się pochłonąć całkowicie jego wizji. Bije od tego filmu celuloidowa magia, którą kiedyś potrafili wykrzesać nieliczni. W latach 80. i 90. byli Spielberg, Cameron, czy Lucas. Dziś jest Del Toro. Ale dość gadania. Czas pójść na "Pacific Rim" i zatrzymać apokalipsę drugi raz! A potem trzeci, czwarty…

Autor: Paweł Hekman

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00