FILM:

Aleja “drewno na opał”, półka “susz”

Trudności w przeniesieniu na duży ekran prozy Króla tak z nazwiska, jak i statusu, nie są żadną nowością. Najlepszą drogą zawsze było tworzenie kina raczej „inspirowanego”, niż „na podstawie”. Obłędne  „Lśnienie” Kubricka, będące bardziej wariacją na temat, aniżeli adaptacją powieści. Bardzo dobra „Mgła”, której reżyser pozwolił sobie nawet na dopisanie własnego zakończenia – ku uciesze Kinga, warto dodać. Są oczywiście udane, wierne ekranizacje, jak „Misery”, czy „Skazani na Shawshank”, ale już w pierwowzorze nie są to tak wielowarstwowe rzeczy, jak wspomniane wcześniej pozycje.

Gdzieś pośród tych mniej i bardziej udanych oraz bardziej i mniej wiernych ekranizacji, leży „Carrie” Briana De Palmy. Zdecydowanie różna w każdym sensie: Brian De Palma za punkt honoru postanowił sobie przedstawić jak najszersze spectrum twórczości Stephena, zachowując przy tym swój unikalny styl. Muzykę i jaskrawość kolorów pchające obraz w ramiona delikatnego, zamierzonego kiczu i świetna historia, którą rozumieć można na bardzo wiele sposobów.

Geniusz Kinga objawia się w budowaniu powieści niejednoznacznych, wymykających się jednej tylko interpretacji. Bodaj żadna z jego książek nie jest tylko jednego gatunku. Autor w szalenie inteligentny sposób skraca dystans między niesamowitością przedstawionych wydarzeń a widzem dzięki wplataniu w swe powieści i opowiadania autentycznych ludzkich problemów. Doskonałym przykładem może tu być „Lśnienie”, gdzie nawiedzony hotel mógł być rozumiany jako metafora alkoholizmu Jacka Torrence’a. Podobnie hiperboliczna jest „Carrie” . Również ta De Palmy.

Reżyserowi udała się sztuka, która w naturze prawie nie występuje. Podobnie jak King, zaprezentował opowieść, która może być o trudach dojrzewania młodej kobiety, fanatyzmie religijnym, ostracyzmie, jakiemu poddawani są „odmieńcy” w szkole… interpretacje można mnożyć, a niemal w każdej coś jest. Przy tak wspaniałym i wielowarstwowym materiale źródłowym, pole do popisu przy przenoszeniu prozy na ekran jest duże. A jednak „Carrie” Kimberly Peirce jest doświadczeniem po prostu bolesnym.

Jak zrobić remake klasyki grozy pokazał niedawno młody Fede Alvarez realizując przeróbkę „Martwego zła”. Wiedząc doskonale, że nie ma co się równać z wyobraźnią Sama Raimiego, Alvarez postanowił przedstawić publiczności intensywny, tak brutalny, że niemal wulgarny i będący świetną rozrywką slasher. Wybrał jedną z twarzy oryginału i wypieścił ją na własną modłę. Peirce zrobiła rzecz dokładnie odwrotną: zachowując się niczym ryba wyrzucona na ląd, miota się, pozbawiona powietrza. Jej „Carrie” to chwilami niezamierzony pastisz, kiedy indziej komedia romantyczna z klimatów licealnych, nade wszystko natomiast jest spłyceniem całej historii. To wypindrzona, bardzo amerykańska i nie oferująca prawie nic próba zarobienia na legendzie.

Nie można Chloë Grace Moretz odmówić ani uroku, ani talentu. Jednak ślicznotka pukająca do drzwi sławy ni w ząb nie pasuje do zagubionej, odrzuconej przez wszystkich, zahukanej, rudej brzyduli, jaką przedstawiła po mistrzowsku Sissy Spacek. Zamiast skomplikowanego, złożonego antybohatera zbiorowego, jakim była społeczność szkolna, postanowiono w roli antagonisty przedstawić skrzyżowanie samego diabła z über-bossem: Chris, która na półce z aktorzynami stoi w alei „drewno na opał”, półka „susz”, kategoria „tak złowieszcze, że aż śmieszne”. Sama Carrie podczas odkrywania swoich zdolności, zamiast przerażenia, zaczyna je ćwiczyć, budując sekwencję niemal wyjętą z kina superbohaterskiego. Mając na uwadze przeszłość Moretz w dwóch częściach „Kick Ass”, przy werbunku herosów do „Avengers III” bohaterka Kinga może mieć jakieś szanse.

Sytuacji nie ratuje Juliane Moore, która – choć daje lekcje aktorstwa pozostałym – mimo wszystko godzi się na niedorzeczności świata przedstawionego w nowej „Carrie” i zamiast powiedzieć reżyserce „nie tędy droga”, odgrywa dla niej kolejne nonsensy. Tych jest co nie miara. To złe kino, nudny film i adaptacja, która nie rozumie oryginału. Przypomina nieco lekcje rysunku w przedszkolu, gdzie dzieci rysują to, co słyszą, bez głębszej refleksji. O ile jednak one nauczą się jeszcze czytać między wersami, to wszystko wskazuje na to, że dla Kimberly Peirce nie ma już na to nadziei.

Autor: Michał Stachura

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00